★ 9 ★

456 86 2
                                    

- Dałeś radę, brawo - pochwaliła mnie Faith, kiedy wróciłem na salę, przebrany po cywilnemu. Uśmiechnąłem się cierpko do dziewczyny, która dzierżyła w dłoniach plastikowy kubek z sokiem pomarańczowym i kątem oka czuwała nad dzieciarnią, biegającą po całym pomieszczeniu razem z Bailey'em i Connorem. A właściwie goniła tego drugiego, który zarzucił na plecy worek, gdzie wcześniej znajdowały się paczki dla maluchów. Szczeniaki liczyły na jeszcze więcej, a powinny cieszyć się z tego, co już mają.

Ich rodzice siedzieli na ławkach i rozmawiali ze sobą, nie zwracając uwagi na swoje pociechy. Zresztą, po co? Przecież były w przedszkolu i od pilnowania były przedszkolanki. Dorośli zawsze potrafią doskonale wymigać się od problemów, a przynajmniej większości z nich.

Przy jednym z okien dostrzegłem jedyną kobietę, która okazała jakiekolwiek zainteresowanie swojemu dziecku. I nawet nie dziwiłem się, kiedy w tym szczęściarzu dojrzałem Dylana.

- Przepraszam cię na moment - rzuciłem w stronę Faith i skierowałem się w stronę chłopca, siedzącego na parapecie, radośnie wymachującego nogami.

- Tak, skarbie. Jest już dobrze - powiedziała kobieta, mierzwiąc Dylanowi włosy. Maluch podniósł głowę i widząc, jak zmierzam w ich stronę, pomachał do mnie. Jego matka odwróciła się i uśmiechnęła przyjaźnie, nawiązując kontakt wzrokowy.

- Lewis Leach - przedstawiłem się, stając obok niej. Wyciągnąłem rękę, a ona zerknęła na mnie kątem oka.

- Eleanor Herbert - odparła, ściskając delikatnie moją dłoń.

- Lewis był Świętym Mikołajem - wtrącił radośnie Dylan, szturchając matkę czubkiem buta.

- To niemożliwe, przecież... - zaczęła niezręcznie, drapiąc się po głowie. No to się wkopaliśmy. Bo jak wytłumaczyć dzieciakowi, że to, w co tak usilnie wierzył było bujdą na resorach?

Dlatego nie popierałem tej dziecinady, która potem sprawiała, że fundamenty świata dziecka zawalały się. Słowa rodziców, którzy mówili, że robili to z miłości nie są wytłumaczeniem, bo dobrze wiedzieli jak to się skończy.

- Spokojnie, ja wiem, że on nie istnieje - odpowiedział, uśmiechając się dumnie. Zaśmiałem się krótko i zmierzwiłem mu włosy, na co fuknął i znowu je wygładził.

Był wyjątkowo rozumny jak na swój wiek, a jego hierarchia wartości z pewnością odbiegała od normy. Ale czy była zła? Skądże. Po prostu widział trochę więcej niż rówieśnicy i inaczej pojmował pewne rzeczy.

Przykucnąłem przy parapecie przed Dylanem, kładąc mu rękę na ramieniu. Chłopczyk zmarszczył brwi i wydął wargi, ale nic nie powiedział.

- Widzisz tych dwóch pajaców? - spytałem, wskazując palcem na Connora i Bailey'a, leżących na ziemi w otoczeniu gówniarzy. Pięciolatek pokiwał głową. - Dopchaj się do nich i powiedz, że cię do nich przysyłam.

- Po co? - zapytał, nie wyglądając na chętnego do wtoczenia się na to pole bitwy, bo - nie oszukujmy się - te małe potwory były mściwe. Były gorsze nawet od zdradzonej kobiety i jeżeli miałbym wskazać bezpośrednią przyczynę zagłady tego świata, wymieniłbym przedszkolaki i płeć piękną. Bo to ona była powodem największych wojen tego świata.

Jakiś dwóch leżało na Connorze, który wyglądał jakby zaraz miał wypluć własne wnętrzności, a potem się nimi udusić. Bailey siedział za to skulony, chroniąc głowę i twarz przed uderzeniami pluszakami, które sami im daliśmy. I bądź tu człowieku dobry.

- Bo coś dla ciebie mają - odparłem, po czym podniosłem się i zsadziłem go z parapetu zanim zdążył zaprotestować. Lekko popchnąłem go do przodu, za co zgromił mnie wzrokiem, ale posłusznie podszedł do chłopaków, przeciskając się między rówieśnikami. Widząc, że bezpiecznie dotarł do bruneta, odwróciłem się w stronę jego matki.

Love in kindergartenWhere stories live. Discover now