"Walczę i zwyciężę" Rozdział 1(1)

312 36 13
                                    

Marzec, 2014r.

Silent Glade, stan Idaho

Huk spowodowany serią ciosów niósł się po całym pomieszczeniu, odbijał od ścian, po czym ginął w przestrzeni, zastępowany kolejnymi, podobnymi odgłosami. Dźwięk rękawic uderzanych o skórzaną tarczę tworzył nieregularny rytm, będący najprzyjemniejszą melodią dla każdego wojownika. Stanowił kompozycję ciężkiej pracy, wyrzeczeń, bólu i cierpień, otoczonych radością i dumą z uzyskiwanych wyników. Każda kolejna minuta treningu przybliżała do osiągnięcia postawionych sobie celów i dążeń, z których najważniejszy od zawsze pozostawał jeden — być lepszym niż wczoraj i gorszym niż jutro.

Ta bezustanna potrzeba doszkalania się i rozwijania nabytych umiejętności towarzyszyła Catherinie Morgan, odkąd skończyła naście lat. Już wtedy zapałała gorącym uczuciem do wszelakich sportów walki i nie dopuszczała, by jakikolwiek tydzień jej życia przeminął bez choćby krótkiego treningu. Porządny wycisk, zmęczenie wyczuwalne w każdej, nawet najmniejszej części ciała oraz ciągłe pokonywanie własnych słabości, bardzo szybko stały się największym uzależnieniem ambitnej dziewczyny. Sport silnie kształtował młody umysł, wpajając szacunek do przeciwnika, wytrwałość w każdej walce, wiarę w siebie oraz w swój charakter. W dużej mierze dzięki temu nie bała się spełniać marzeń i z uporem wchodzić na szczyty, na których zawsze chciała stanąć. Wstawała po potknięciach, podnosiła się po porażkach, ścierała krew z ran, nie pozwalając, by zatrzymały ją w drodze do celu. Bez względu na swoją życiową sytuację, gorsze czy lepsze dni, brak czasu lub jego nadmiar, zawsze powracała do miejsca, dzięki któremu wykreowała własne ja.

Jeszcze piętnaście, a może dwadzieścia, lat temu ten parterowy, niewielki budynek pełnił funkcję osiedlowego sklepu warzywnego. Zapach świeżych jarzyn, barwne owoce i szeroki szyld z zabawnym napisem przyciągały oczy przechodniów i zachęcały do zakupów. Właścicielka dobytku, a prywatnie starsza kobieta o sympatycznym usposobieniu, nie mogła narzekać na brak klienteli. Dbała o serwowane produkty, przykładając dużą wagę do ich jakości. To skutkowało zadowoleniem stałych kupujących i napływem nowych. Choć praca nie pozwalała jej na znaczące rozwijanie umiejętności i zainteresowań, dawała dużo radości i umożliwiała kontakt z ludźmi. To wystarczyło, by kobieta czuła się w życiu spełniona. Przebywanie w towarzystwie kogoś tak optymistycznego i ciągle uśmiechniętego, sprawiało ludziom przyjemność. Może właśnie z tego powodu przy jej sklepiku ciągle ktoś stał. I nawet jeśli nic nie kupował — przychodził porozmawiać.

Pewnego dnia starsza pani zmarła, a cały swój dobytek zostawiła w rękach jedynego wnuczka. Rosły mężczyzna nie zamierzał spędzać dni na serwowaniu ludziom warzyw bądź informowaniu o aktualnych obniżkach. Zlikwidował interes, a sklepik zamienił w klub sportów walki. Okazało się bowiem, że po usunięciu szafek, koszyków, lady i wyburzeniu ścianki działowej między pomieszczeniem głównym a zapleczem, w budynku zrobiło się bardzo dużo miejsca. Z dachu zniknął kolorowy szyld, a na jego miejscu pojawił się inny — zaciśnięte pięści zawiązane bokserskim bandażem i szeroki napis Akademia Tajskiego Boksu.

Klub funkcjonował długo. Na początku nie przynosił zysków, lecz z każdym rokiem rosło zainteresowanie ludzi. Wieści o doświadczonej kadrze trenerskiej, szacunku okazywanym wszystkim zawodnikom i indywidualnym podejściu do każdego szybko obiegły miasto. Trenerzy potrafili rozbudzić zamiłowanie do sportu nie tylko w młodych ludziach, pragnących rozrywki, ale i w starszych, którzy zechcieli zmienić swoje życie i spróbować czegoś nowego.

Pewnego dnia przyszła tam też szesnastoletnia dziewczyna imieniem Catherina. To miał być sposób na znalezienie siebie, sprawdzenie własnych możliwości i przekonanie się, czy będzie w stanie wytrzymać choć rozgrzewkę. Została. Wspierała klub we wzlotach i upadkach, naganiała nowych klientów i godnie reprezentowała imię Akademii. A potem cierpiała, bo wszystko, co ma swój początek, ma też koniec. Coś się wypaliło, coś nie wyszło. Ludzie porozjeżdżali się w różne strony, trenerzy przestali być trenerami. Została tylko sala, wysłużona mata i stary budynek. Pusty, pozbawiony życia i wcześniejszego wigoru, ale dopóki stał — Catherina przychodziła. Bo przypominał o tym, ile osiągnęła, ile wyrzeczeń była w stanie znieść i jak wiele granic pokonała. Nie potrafiła z tego zrezygnować, dlatego zaczęła za marne pieniądze wynajmować salę od obecnego właściciela. To było jej ukochane miejsce na świecie, azyl, do którego nikt nie miał prawa wstępu. Nikt, oprócz jednej osoby.

"Walczę i zwyciężę"Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz