Rozdział 4

77 23 67
                                    


꧁Ƹ̵̡Ӝ̵̨̄Ʒ꧂


Karoca wjechała na dziedziniec pałacu, a serce Vareny biło coraz szybciej. Świadomość zbliżającego się niebezpieczeństwa napawała przerażeniem. Gdy zamkną ją w zamczysku, nie będzie miała już drogi ucieczki. Nie wróci do domu, nie odkryje, co tak naprawdę spowodowało, że wylądowała w samym środku fabuły swojej ulubionej powieści.

Z jednej strony przepełniała ją niemoc i bezradność, lecz z drugiej – musiała sobie poradzić. To samo czuła, przychodząc po raz pierwszy do pracy w studiu graficznym swojego mentora. Była przerażona, a jednak dała sobie radę. Odnalazła się. Ciężko było porównywać te dwie sytuacje, ale tylko ta myśl dawała jej siłę. W końcu znała te książki lepiej, niż cokolwiek na świecie. Miała przewagę, bo żaden człowiek w tej krainie nie miał pojęcia, kim naprawdę była Varena Jefferson z Chicago.

Zagryzła zęby. Postanowiła, że nie będzie już płakać jak bezradne dziecko. Uspokoi się, skoncentruje i zniesie wszystko z godnością. A gdy tylko nadarzy się okazja, zwieje stamtąd najprędzej, jak tylko potrafi.

Gdy powóz zatrzymał się przed wejściem do pałacu, strażnicy brutalnie wyciągnęli Varenę na zewnątrz. Było już zupełnie ciemno, jedynie światło pochodni, rozwieszonych na murach poprawiało widoczność. Opór był bezcelowy wobec siły i bezwzględności strażników. Popchnięto ją przez marmurowe korytarze, gdzie towarzyszył im tylko odgłos kroków i szczękanie elementów zbroi na ciałach straży. Słychać też było inny dźwięk – złowieszczo radosne pogwizdywanie Alistaira, który szedł przed całą kompanią.

W końcu dotarli do bogato zdobionej sypialni, gdzie mroczny książę spędzał swe noce. Drzwi komnaty były szeroko otwarte, a wszystko wewnątrz świadczyło o przepychu i potędze. Mimo strachu Varena czuła w sobie iskrę determinacji i wiarę, że prędzej czy później uda jej się uciec.

Popatrzyła z przerażeniem na bogato zdobioną salę.

— Nie martw się, płomienny ptaku — powiedział znienacka książę. — Poznasz moją sypialnię, dopiero gdy ci na to pozwolę.

Odetchnęła z ulgą.

Przeszli dalej korytarzem i napotkali dwuskrzydłowe, biało-złote drzwi. Alistair machnął ręką i strażnicy wyswobodzili kończyny Vareny z więzów. Potem popchnęli ją do wnętrza pokoju i usłyszała przekręcany w zamku klucz. Odwróciła się i zaczęła walić pięściami w drzwi. Krzyczała najbardziej wymyślne przekleństwa i uderzała w drewno, dopóki pięści nie zaczęły piec ją jak dotknięte żywym ogniem. Z drugiej strony nie było żadnego odzewu. Jakiekolwiek prośby o pomoc także nie przyniosły skutku. Jej krzyki i powarkiwania w końcu ustały - nie miała już sił. Przerażenie zaistniałą sytuacją wywołało łzy. Ściekały jej po twarzy, brudząc twarz czarnym tuszem do rzęs.

Od teraz była uwięziona w złowieszczych odmętach pałacu, otoczona przez mury tajemnic i niebezpieczeństw. Musiała znaleźć sposób, aby przetrwać w tym świecie, gdzie groźba czyhała w każdym zakamarku. Nagle wspaniała fabuła ulubionej książki nie była już tak magiczna i niezwykła. Stała się nieprzewidywalna i nadzwyczaj obca. Varena już nie chciała dłużej żyć w tej fantazji, o której zawsze marzyła.

Odetchnęła spokojniej. Musiała myśleć racjonalnie. Rozejrzała się po bogato zdobionym pokoju sypialnym, zatopiona w niepewności i lęku. W pomieszczeniu unosił się zapach kadzideł. Mieszał się z aromatem świeżych kwiatów, które zdobiły komody i stoliczki. Pierwsze, na co spojrzała, to okna. Były ogromne, wysokie, z maswerkami i zdobieniami. Niestety w żaden sposób nie zdołałaby ich otworzyć. Nie posiadały klamki, ani żadnego miejsca, gdzie można by podważyć ramę. Uderzyła obolałą pięścią w szybę. Nic. Chwyciła wymyślny świecznik i spróbowała ponownie, ale szkło było zbyt grube, by je rozbić.

Taniec Płomienia & OstrzaWhere stories live. Discover now