[ 5 ]

29 3 0
                                    

DOTTORE MARSH ŻAŁOWAŁ DNIA, W KTÓRYM ZAPOZNAŁ SWOJEGO KUZYNA Z NAJLEPSZĄ PRZYJACIÓŁKĄ. Myślał, że się polubią, lecz oni ciągle się o coś kłócili i każda próba złagodzenia sporu kończyła się na tym, że zamiast krzyczeć na siebie wzajemnie, krzyczeli na niego. Byli do siebie podobni w wielu aspektach, chociażby w poglądach i zainteresowaniach, więc nie rozumiał co poszło nie tak. Gdy spytał o to Asmodeusa, ten powiedział mu, że ludzie najbardziej nienawidzą tych do siebie podobnych, bo przez to dostrzegają swoje wady. Może to miało jakiś sens.

Gdy zaproponował im spotkanie w trójkę, nie sądził, że się zgodzą. Nie potrafili przebywać w swoim towarzystwie dłużej niż kwadrans bez obrażania się, kłótni lub krzyków. Mimo to, przyszli do parku, obok którego mieszkał Dottore.

Pierwszy był Asmodeus, nienawidził się spóźniać i miał pretensje do każdego, na kogo musiał czekać choćby minutę dłużej. Sapał, co znaczyło, że biegł, ale Dottore nie wiedział ile metrów dokładnie. Jego kuzyn w końcu męczył się nawet po przebiegnięciu pięciu metrów z powodu naprawdę słabej kondycji. Nie miał już zielonych włosów, kolor bowiem wpadał w morski, a odrosty oznajmiały, że farbował się na ostatnią chwilę i niezbyt dokładnie. Związał je w koczek, co było ostatnio dość częste, ale nie chciał iść do fryzjera mimo ciągłego marudzenia odnośnie ich długości.

— Hej, Dottore — przywitała się Rosalyne, przytulając go krótko, na co Asmodeus prychnął. — Ciebie nie mam zamiaru dotykać, bo jeszcze jakiegoś HIV złapię.

— Ciekawe, kurwa, skąd.

Ich pierwszym celem był sklep z bibelotami, w którym mieli zamiar kupić maski na bal w Sumeru. Chcieli mieć identyczne, lecz skończyło się na tym, że Dottore wybrał niebieską, Deus czarną, a Rosalyne czerwoną, stwierdzając, że musi jej pasować do pomadki i sukienki. Praktycznie nie rozstawała się z krwistą pomadką o smaku truskawki, zwracając na siebie uwagę gdziekolwiek by nie poszła. Kilka chłopaków zdążyło się za nią obejrzeć po wyjściu ze skepu, ale najprawdopodobniej odstraszyła ich obecność Dottore i Asmodeusa.

— Czuję, że coś się odwali na tym balu — mruknął nagle Deus, patrząc się na swoje buty. — O ile to w ogóle można nazwać balem, prędzej imprezą dla klas specjalnych.

— No, czyli dla ciebie — rzuciła niemal od razu Rosalyne, na co Asmodeus prychnął. — Dziwię się, że Mondstadt w ogóle się zgodziło na branie udziału w tym cyrku.

Liceum Mondstadt słynęło z tego, że było katolickie. Większość nauczycielek tam było zakonnicami z pobliskiego klasztoru, które były strasznie pobożne i miały starodawne poglądy. Niejednokrotnie zwracano uwagę, chociażby, Rosalyne za pomadkę, mówiąc jej, że kusi diabła, powtarzano uczniom, że Halloween jest świętem Szatana oraz, że bajki take jak Hello Kitty lub My Little Pony są szatańskie.

Ani Dottore, ani tym bardziej Asmodeus nie mieli pojęcia jakim cudem Signora się tam znalazła, ale nie pytali. Każde z nich wybrało taką a nie inną szkołę nie bez powodu i nie chcieli podważać nawzajem swoich decyzji. Skoro się jeszcze nie przenieśli to najwidoczniej mieli powód. No, oprócz Asmodeusa.

Na początku chodził do Fontaine i postanowił się przenieść do Sumeru, bo nie pasowała mu klasa. Może nie był z nimi zbyt długo, w końcu był pierwszakiem i spędził z nimi dwa tygodnie, ale prawie nigdy nie mylił się w ocenie ludzi. To nie było po prostu towarzystwo dla niego — jak nie ćpali to udawali bananowe dzieci lub proponowali seks za pieniądze. Jak na razie oceniał Sumeru dosyć dobrze, tym bardziej, że na prawie każdej przerwie widywał swojego kuzyna.

Dottore z kolei był w trzeciej klasie na informatyku i to on polecił Deusowi Sumeru. Dodatkowo chodził na zajęcia pozaszkolne z chemii i biologii, bo sam nadal nie wiedział co chciał robić w życiu, a ów zajęcia otwierały mu kilka dodatkowych ścieżek.

Rosalyne, którą częściej nazywali La Signorą lub po prostu Signorą, chodziła już trzeci rok do Mondstadt, dokładniej do klasy humanistycznej. Stwierdziła po prostu, że ona to pierdoli i jakoś dotrwa do końca szkoły. Może.

— Ej, wózek — powiedział nagle Asmodeus, wskazując kuzynowi rupieć stojący obok kontenera na śmieci. Dottore przewrócił oczami, gdy piętnastolatek podniósł Signorę, wsadził ją do wózka i sam usiadł zaraz obok niej. — Popchnij nas.

— Pojebało cię. Signora, powiedz mu coś.

— Nie, masz nas popchnąć.

Kim on by był, jakby się nie zgodził?

Tak oto jeździli w wózku sklepowym pchanym przez Dottore. Jakaś staruszka, którą mijali, nazwała ich szajbusami, cokolwiek miało to znaczyć, ale zaczęła uciekać, gdy Dottore jej pogroził, że zaraz w nią wjadą i chyba wystraszyła się siniaków. To była jedna z niewielu sytuacji, w której Asmodeus i Signora nie wrzeszczeli na siebie, a dobrze się bawili w swoim towarzystwie i skoro Dottore miał pełnić w tym wszystkim rolę sługusa, odegra ją perfekcyjnie, by jego kuzyn i najlepsza przyjaciółka w końcu się polubili.

— Nie no, ale ja serio mam wrażenie, że się coś odjebie na tym balu — powiedział znowu Asmodeus, siadając wygodnie w środku wózka sklepowego. — Czuję to w kościach.

— Nie kracz, bo ty zawsze coś musisz wykrakać, a potem słuchamy twoich zażaleń — Dottore westchnął. Był już zmęczony pchaniem wózka. — Za każdym razem mówisz, że się coś stanie i potem faktycznie coś musi się stać, a ty jesteś w samym centrum wydarzeń.

— Nie zawsze, proszę mnie nie obrażać.

— Ty sam się obrażasz swoim istnieniem.

Signorze nie pozostawało nic innego jak tylko się zaśmiać.

kopciuszek zgubił pantofelka. ▬ dottoloneWhere stories live. Discover now