- Muszę.

     - Dobrze, ale ja naprawdę się za to nie gniewam, rozumiesz? A to, że po raz kolejny sobie coś zrobiłem, absolutnie nie jest twoją winą, więc się za to nawet nie obwiniaj.

     - Okej... Ja chciałem, abyś był szczęśliwy, a gdy faktycznie byłeś, to najprawdopodobniej uniemożliwiłem ci to.

     - Martwiłeś się, to naturalne. Też bym pewnie tak zrobił. Ponadto to wy jesteście moim szczęściem, więc tym bardziej nie chcę, abyś się za to obwiniał, Will.

    Tym razem to on się do mnie przytulił. Nie no, ale ja naprawdę nie potrafię się na niego zbyt długo gniewać. Dobra, wkurwił mnie, ale no nie umiem, po prostu nie umiem.

                                  ***

    Dochodziła godzina czternasta, gdy przebywałem w swoim gabinecie. Dzisiaj naprawdę mi się nic nie chciało, ale musiałem zrobić cokolwiek. Przecież nadal muszę wypełniać swoje obowiązki, a nie je zaniedbywać, jak to bywało ostatnio.

    W pewnym momencie mój telefon zadzwonił po raz kolejny tego dnia. Tym razem dzwoniła do mnie moja siostra, więc raczej wypadałoby odebrać.

     - VINCENT? - odezwała się niemalże natychmiast.

     - Tak, co się stało, Hailie?

     - PRZYJEDŹ TUTAJ, OKEJ?

     - Gdzie i po co?

     - NIE WAŻNE, PO PROSTU PRZYJEDŹ!

     - Zaraz tam będę. - powiedziałem i się rozłączyłem.

    Po tonie jej wypowiedzi mogłem wywnioskować, że raczej nic dobrego się tam nie dzieje. Mimo wszystko miałem nadzieję, że nie dzieje się tam nic, co mogłoby jej jakkolwiek zagrozić.

    Kilkadziesiąt minut później już byłem w tym miejscu, w którym udało mi się ją namierzyć, a był to jakiś park. Od razu udało mi się dostrzec, że Hailie stoi wraz z bliźniakami obok jakiejś ławki w tymże parku. Wysiadłem z mojego samochodu, po czym ruszyłem w ich stronę.

     - Co się stało? - spytałem, gdy byłem już obok nich.

     - Nic się nie stało, spokojnie. - zapewnił mnie Shane.

     - To po co miałem tutaj przyjechać?

     - Bo te dwa debile mają do ciebie taką jedną sprawę. - odparł Tony.

     - Jaką?

     - Możemy go zatrzymać? - zapytała Hailie, po czym pokazała mi to coś, co trzymała właśnie w rękach.

    To był kot. Taki zwykły czarny kot w jakieś białe łatki czy tam inne ciapki. Nie wiem, żadnym specjalistą nie jestem. Czy oni już naprawdę oszaleli?

     - Nie.

     - Vince, no proszę... No zobacz jaki on jest słodki!

     - Już ci mówiłem, że żadnych zwierząt w naszym domu nie będzie, a tym bardziej kotów. Mam na nie alergię.

     - Ta, pierdol, pierdol, a my posłuchamy... - odezwał się Tony. - Żadnej alergii nie masz. Will nam powiedział.

    Nie no, super. Faktycznie nie mam tej alergii na koty, ale to był jedyny skuteczny argument, żeby w rezydencji nie zagościło żadne zwierzę. Znając moje rodzeństwo, to będą się nim opiekować przez tylko pierwsze dwa tygodnie, a potem już im się magicznie odechce tego kota. No i co niby później ja z nim zrobię?

     - Co i tak nie zmienia faktu, że nie zgodzę się na żadnego kota.

     - Nie masz wyboru, bo oni się już uparli na tego pchlarza i chuj. Prędzej meteoryt w nas wszystkich pierdolnie, niż oni ci odpuszczą tego kota.

     - No właśnie. - potwierdziła Hailie. - On ma już imię i nie możemy go tak po prostu zostawić na pastwę losu!

     - Jak wy żeście go nazwali?

     - To jest Lucyfer.

     - No wiesz, jeszcze zastanawialiśmy się nad Szatanem, ale ostatecznie wybraliśmy Lucyfera. - powiedział Shane.

     - No proszę, Vince, weźmy go ze sobą... - prosiła Hailie. - Obiecuję, że będę się nim opiekować, proszę...

    To nie ma sensu.

     - Dobrze, możecie wziąć tego kota. Mam jedynie nadzieję, że dotrzymasz tej obietnicy.

    No i na co ja się zgodziłem, no na co?

    Po jakimś czasie postanowiłem spowrotem wrócić do domu. Tamta trójka natomiast pojechała do sklepu zoologicznego, aby przynajmniej stworzyć temu biednemu kotu jakieś w miarę dobre warunki do życia. A niech sobie mają tego kota. Zobaczymy, jak długo on z nimi wytrzyma. I jeszcze to imię...

    Lucyfer, no ja pierdole.

    Po kilkunastu minutach znowu byłem już w rezydencji. Zauważyłem, że obok wejścia do kuchni stoją właśnie Dylan i Will. Najwidoczniej wcześniej musieli o czymś rozmawiać, ale teraz na chwilę zamilkli.

     - I co z tym kotem, co? - spytał Dylan.

    Aha, czyli o tym już wiedzą. Cóż.

    Westchnąłem, po czym ich wyminąłem i wszedłem do kuchni.

     - Nie no, ja w to, kurwa, nie wierzę, że ty się na to w ogóle zgodziłeś.

     - Ja sam w to już nie wierzę. - powiedziałem, podchodząc do ekspresu.

     - Ale przynajmniej dzięki temu wygrałem stówkę!

     - Vince, nie przeżywaj tego aż tak bardzo. - odezwał się Will. - To jest tylko mały kot.

     - Skoro to "tylko mały kot", to ty wraz z Hailie będziesz się nim zajmować.

     - Dla mnie to żaden problem.

     - Dla mnie też nie. - odparł Dylan. - Przecież nie będziesz musiał się nim opiekować, bo mu się wszystkim zajmiemy. No i z resztą zobaczysz jak ci trzej debile będą się z tego cieszyć.

     - Masz rację. - mówiąc to, podszedłem do nich. - To już nie jest mój problem.

    Dobra, może faktycznie nie będzie aż tak źle. Skoro ja nie muszę się zajmować tym kotem, a rezydencja jest duża, to nawet pewnie nie będę tego kota widywać.

    Może.

Z Innej Perspektywy | Vincent MonetWhere stories live. Discover now