III

29 8 0
                                    

Maren i Jan wybrali się do stolicy w czasie podobnym do Ansgara oraz Glaciera spędzających miłe chwile w lokalu. Potrzebowali znaleźć we Florem sklepu z kamieniami kolekcjonerskimi — niedługo spodziewali się urodzin Ansgara i chcieli mu zrobić niespodziankę. Jak Maren dokładnie znał każdą zdobycz Ansa, tak Jan ze swoim gadanym mógł starać się o obniżenie ceny za zakupy. Jan miewał problemy ze spokojną komunikacją w domu, lecz do nieznajomych potrafił się zachować; prawie do wszystkich obcych, bo jeden przypadek właśnie mu się nie spodobał. Stanął nagle, tuż za nim Maren, słysząc dialog między młodą dziewczyną a dorosłym mężczyzną.

— Proszę mnie zostawić...

— Chodź, mała, nie wstydź się. — Złapał ją gwałtownie za ramię, gdy próbowała się oddalić. — No chodź!

Nikt nie reagował, nikt nie próbował. Jan przez pierwsze sekundy należał do widzów, ale prędko postanowił, że bezczynnie stać nie będzie. Wysunął przed siebie prawą dłoń, w której pojawiła się karta damy trefl; tuż za nią kolejne trzy damy — karo, kier, pik. Jan uśmiechnął się na widok karety. Zamachnął się mocno ręką, by wyrzucić karty w stronę napastnika; jakby rozpłynęły się w powietrzu, dotarłszy do niego. Mężczyzna zdziwił się nietypowym przepływem słabości w jego ciele, puścił ofiarę, a chwilę później próby złapania się o cokolwiek nic nie dały, bo upadł nieprzytomny. Młoda spojrzała z wdzięcznością na Jana i poszła przed siebie roztrzęsiona.

— Prawie zapomniałem, jak działa twoja kareta — przyznał Maren pod wrażeniem. — Dobra robota.

— Przestań — uciął zdenerwowany Jan — To obowiązek, nie powód do dumy. Gnój jeden... Nie będę takich oszczędzał. No, patrz, już ludzie podchodzą, by mu pomóc.

— Żałosne... To co, wracamy do szukania kamyków?

Jan kiwnął głową; wrócili do spaceru.

Mężczyźni wstąpili do sklepu pełnego otwartych skrzyneczek z różnymi minerałami. Jedne bardziej wyszlifowane, drugie mniej, jeszcze inne zdawały się zostać wyrwane z dotychczasowego środowiska i umieszczone jako ozdoba w obcym miejscu pełnym oczu, nie zadbawszy o nie. Szkoda, że nie tylko z kamieniami się tak dzieje; trudno zatrzymać coś, co trwa od stuleci, ale można przynajmniej w tym nie uczestniczyć. Tego typu rozmyślenia nie raz chodziły po głowie Marena, gdy znajdował okazję na samotne refleksje o życiu. Jan za to trzymał się twardo rzeczywistości i nie zadręczał się wieloma sprawami — dla niego liczyły się dwie osoby, nic ani nikt więcej. Jan zauważył, że Maren zatrzymał się przy podłużnych kamieniach barwy wyblakłej zieleni. Przyjrzał się i pochylił głowę na bok z grymasem na twarzy.

— Brzydkie — skomentował z westchnięciem pełnym dezaprobaty. Sądził, że jak ktoś decydował się na taki biznes, powinien dbać o jakość produktu. — Chodźmy da...

— Nie wierzę, że mają tu Eskaron — Z subtelnym zachwytem Maren wziął jedną sztukę. — Ans mi o tym mówił. Bierzemy.

— A co to robi...?

— To minerał leczniczy. Im lepiej go opanujesz, tym większe rany możesz wyleczyć. Dziwi mnie tylko, że w Żmiy się zgodzili na przewóz Eskaronu do Natury.

— Skoro jest, to nie ma nad czym się zastanawiać. Jak Ans chce, to bierz... ale raczej na jednym nie pozostajemy?

— Oczywiście, że nie. Szukamy dalej.

Jan poczuł potrzebę pokazania, że on też może się rozeznać w kamieniach, jeśli tylko zachce. Kojarzył niektóre cudeńka leżące już na półkach Ansgara; wbrew pozorom interesował się pasjami Ansa, ale zdarzało mu się ignorować szczegóły lub je przeoczyć. Stanął, widząc bardzo ciekawy, w jego mniemaniu, kamień — jakby płat wosku w ulu, tylko złote obwódki łączyły się w sześciany przylegające do siebie, a wewnątrz różowa substancja wahająca się między ciałem stałym a cieczą. Wyciągnął rękę do płatu, ale Maren powstrzymał jego ciekawość.

Hiacynt: Ludzki Ogród. Tom 1Where stories live. Discover now