ROZDZIAŁ CZWARTY cz. 4

Start from the beginning
                                    

     – Powinnaś za niego wyjść. Już dawno temu.

     – Potępiasz mnie, pastorze? – zapytała Juliet z chytrym uśmieszkiem na twarzy. – Żebyś widział, Gilby, jakie mieli miny, kiedy się dowiedzieli. Charlotta o mało apopleksji nie dostała! – Juliet znów zachichotała.

     – Mogłaś przyprawić matkę o zawał – zganił ją. – Ojca zresztą też. To już drugie dziecko wymknęło się jego władzy.

     – Ojca prędzej powaliłaby jakaś ustawa przegłosowana w parlamencie nie po jego myśli niż wiadomość, że zamierzam związać życie z niezbyt zamożnym prawnikiem. I do tego bez ślubu.

     – To miała być zemsta, ptaszku?

     – Nazywaj to, jak chcesz, Gilby! Ale pamiętaj, że nigdy nie robiłam nic ponad stosowanie się do twoich wskazówek.

     – Jaka grzeczna siostrzyczka, zaiste! – Gilbert się roześmiał. – Żeby to chłopcy tak się mnie bezwzględnie we wszystkim słuchali...

     – Nie ma co narzekać na twoich urwisów, braciszku. A właśnie! Ten nowy chłopiec, o którym pisałeś...

     – Ray Nally – podpowiedział pastor.

     – Otóż to! Ray! Wprost nie mogę doczekać się, kiedy go poznam.

     – Nie obiecuj sobie zbyt wiele. Jest bardzo zamknięty w sobie.

     – O, nie wątpię, że jest wyjątkowy. Dlatego mam dla niego wyjątkowy prezent. O, tutaj, w moim podręcznym kuferku. Nie chowałam do skrzyni, żeby pokazać ci, nim dojedziemy. Oceń sam, fachowo. – Juliet wyciągnęła rękę i pokazała bratu duży nóż myśliwski z rogową, rzeźbioną rękojeścią i sześciocalowym ostrzem.

     – Na Boga, Jully! Chłopiec ma jedenaście lat. Myślisz, że to odpowiedni prezent?

     – Opisałeś Raya tak doskonale, że ani przez chwilę nie miałam wątpliwości, kiedy wybierałam podarunek dla niego. Jestem pewna, że nie użyje tego noża do niewłaściwych celów. A i ty przecież pisałeś, że to ktoś, komu można ufać.

     – Obyśmy oboje mieli rację – westchnął pastor. – Ale nie myśl, Jully, że z Rayem pójdzie ci łatwo.

     – Mimo wszystko spróbuję. A teraz opowiedz, jak radzisz sobie z zajęciami szkolnymi.

     Reszta drogi do Green Valley upłynęła na omawianiu spraw związanych z nowo rozpoczętą w jesieni edukacją chłopców. Juliet słuchała pastora uważnie i raz po raz ze zrozumieniem kiwała głową. Udzielała też bratu rad i wskazówek, które przyjmował bez najmniejszych zastrzeżeń, jako że uważał Juliet za autorytet w sprawach oświaty – miała w tym ponad dwudziestoletnią praktykę. Ani się obejrzeli, kiedy dwukołowa bryczka dotarła do Green Valley. Ledwo wjechali na podwórze, otoczyła ich gromada rozwrzeszczanych chłopców, którzy na wyścigi zaczęli wdrapywać się na dwukółkę, aż pastor Ashley musiał przywołać ich do porządku. Juliet witała się z dzieciakami i z każdym z nich zamieniała przynajmniej kilka słów. Pastor poprosił chłopców, żeby pownosili bagaże do domu i wyprzęgli muła, Alecowi zaś powierzył przygotowanie poczęstunku.

     Ray usłyszał wrzawę na podwórzu i podszedł do okienka. Zobaczył, jak przed dom wtoczyła się dwukołowa bryczka, w której siedział pastor Ashley i niemłoda, ale młodo wyglądająca, roześmiana kobieta. Ray wiedział, kim jest. Pomyślał, że to z pewnością siostra pastora. Z politowaniem patrzył na euforię chłopców, wśród których nie zabrakło Charliego. Wiedział, że Charlie nie przyjdzie tego dnia do składziku, ale nie martwił się z tego powodu. Nie miał ochoty widzieć kogokolwiek, nawet swojego oddanego amigo. Drażniła go atmosfera nadchodzących świąt, radość i podekscytowanie chłopców. Nie podzielał ani tej radości, ani atmosfery oczekiwania na to, co ma się wydarzyć, za czym tęskni się wiele dni wcześniej. Nie, żadna z tych rzeczy nie stała się udziałem Raya.

     Słońce, choć nie tak jaskrawe i ostre jak latem, świeciło tego dnia bez przerwy, nie kryjąc się za najmniejszą nawet chmurką. Niebo pozostawało czyste, niebieskie, lecz nie błękitne, bez tego głębokiego aksamitnego odcienia, jaki oglądać można w słoneczne dni od maja do września. Wszystko wydawało się stonowane, pół uśpione i przywodziło na myśl nostalgiczne wspomnienie minionego lata i tęsknotę za nim.

     Ray stał przy małym okienku z łokciami wspartymi na wąziutkiej futrynie i brodą spoczywającą na splecionych dłoniach. Podwórze opustoszało. Chłopcy pobiegli do domu, aby tam cieszyć się przyjazdem Juliet Ashley i gorliwie uczestniczyć w przygotowaniach do wieczornej uczty i zabawy. Obserwował, jak coraz bardziej zamglona kula słońca chyli się ku horyzontowi i oświetla świat pomarańczowiejącym blaskiem. W składziku robiło się coraz ciemniej. Odszedł od okna i dorzucił drewna do piecyka, a potem usiadł na pryczy. Cały zgiełk i podniosła atmosfera, jaka panowała w związku ze świętami Bożego Narodzenia, zupełnie go nie obchodziły. Coś takiego jak święta nie istniało wcale w jego dotychczasowym życiu. Jeszcze tam, w Richmond, świąteczny czas różnił się od innych dni jedynie tym, że ojciec był bardziej pijany, matka więcej niż zwykle rozdrażniona i zła, a na strychu panowało przenikliwe zimno. Dlatego zamiast się cieszyć, Ray z niecierpliwością czekał, kiedy Boże Narodzenie minie i wróci pozorna normalność, do jakiej przywykł.

     Tego dnia, kiedy siedział na pryczy w ciemnym, ciasnym składziku, czuł coś dziwnego. Nie wiedział, co to jest i skąd się bierze, tak samo jak nie wiedział, że gdzieś tam w głębi niego, w najdalszym i najciemniejszym zakamarku duszy, na samym dnie, gdzie nie docierała świadomość, czai się ogromne pragnienie wyrwania się z tej bezdennej, czarnej otchłani, w której tkwił tak długo, wepchnięty tam wbrew swojej woli przez jakąś potężną, niezbadaną siłę i przez nią tam trzymany. Podświadomość krzyczała w nim i miotała się jak drapieżny ptak złapany w sidła. Nie zdołał rozpoznać tego krzyku i nie umiał zrobić nic, co mogłoby go uciszyć lub choćby zagłuszyć. Wiercił się na łóżku niespokojnie. To kładł się, to wstawał, nie mogąc znaleźć sobie miejsca, aż wreszcie wyszedł ze składziku i pobiegł kilka kroków naprzód w zmrożonym, nieubitym śniegu. Pogodne niebo rozświetlały niezliczone gwiazdy. Poczuł zimno kąsające stopy, ręce i policzki. Pochylił się i nabrał w dłonie śniegu. Biały puch boleśnie zakłuł w palce przenikliwym mrozem. Ray zacisnął zęby i roztarł garść śniegu po twarzy. Odwrócił się i spokojnym, wolnym krokiem wrócił do izdebki, w której panowało przyjemne ciepło. Usiadł na łóżku i wpatrzył się w jaśniejący na ścianie prostokąt okna. Już czuł się spokojny. I gotowy do dalszej walki z życiem.

Ziemia nadzieiWhere stories live. Discover now