Rozdział 4

97 12 4
                                    

Zaspał. Harry nigdy nie miał problemów ze wczesnym wstawaniem a jednak po zarwaniu części nocy na rzecz telefonicznej rozmowy z Louisem i wysyłaniem maili do filii agencyjnej w Los Angeles, gdzie miał się stawić za kilka tygodni, Harry zaspał. Dlatego też właśnie biegł na autobus, który odjeżdżał za pięć minut i musiał wyglądać komicznie biegnąc w fioletowym garniturze z masą papierów w rękach i teczką w ustach. Nie miał pojęcia co skłoniło go do zdecydowania się na reżyserowanie sztuki na Broadwayu, skoro nawet nie lubił tego miejsca, ale za cholerę nie mógł się spóźnić na jedną z ostatnich prób przed wielką premierą. 

Dopadł do Hylan Blvd z potem ociekającym z czoła i wygniecioną pod jego zębami papierową teczką. Udało mu się i kiedy wsiadł do autobusu i usiadł na jedynym wolnym krzesełku na swoich kolanach porozkładał wszystko, układając po kolei, od najważniejszej sprawy do tej najmniej. Starał się ignorować ciągle brzęczący w jego kieszeni telefon i skupić się na pracy, choć i tak wiedział, że to nie będzie takie proste. Miał półgodziny, zanim będzie musiał wysiąść przy Church & Vesey Street żeby tam przesiąść się do metra. Czuł na sobie wzrok ludzi, kiedy przechodził przez bramki a później jechał ściśnięty w metalowym wagoniku. Jego garnitur na tym etapie wyglądał już chyba okropnie, koszula kleiła się do jego pleców od nadmiaru potu, włosy były całkowicie poplątane a but zaczął go uwierać w momencie kiedy nie miał się jak ruszyć. Wszystko to było okropne a na domiar złego musiał odebrać jeszcze zaproszenia dla gości i je wypisać, żeby w spokoju mógł je rozdysponować między specjalnymi gośćmi premiery jego sztuki. Był zafascynowany tym spektaklem. Pokochał historię, którą opowiadał, jego prostotę i dynamikę, jego subtelną emocjonalność. Wielkie emocje opowiadane w najprostszy sposób. Dla takich chwil został artystą, dla takich chwil kochał kino i teatr. 

Po wyjściu na pełną ludzi ulicę w końcu wyjął z kieszeni telefon i spojrzał na kilka wiadomości i nieodebranych połączeń od nikogo innego niż Louisa. Nie widział go od ponad dwóch tygodni chociaż mężczyzna ciągle namawiał go na spotkanie, mimo to dużo rozmawiali, wymieniali ze sobą tony wiadomości i dzwonili dokładnie jak minionego wieczora. Było dziwnie, zwłaszcza w domu, kiedy Iris przyłapywała go na rozmowach z Tomlinsonem i patrzyła na niego jakby doskonale wszystko wiedziała i rozumiała. Rozmawiając wczorajszego wieczora, Louis przyznał się, że nigdy nie był w teatrze i Harry nie zdradzając mu za dużo stwierdził, że to zmieni. 

Był wczesny maj, zasadniczo Harry nie miał pojęcia kiedy cały ten czas zleciał, bo dopiero co poznał Louisa a co dziwne było to w marcu. W lutym też zaczął pracę nad spektaklem a za chwilę miała być jego premiera i to wszystko było naprawdę dziwne i ekscytujące zarazem i Harry miał wrażenie, że jeszcze chwilę i albo oszaleję albo zacznie latać. 

Broadway nie należał do ulubionych miejsc Harry'ego na mapie Nowego Jorku jednak wracał na niego jak głupi, wciąż czując jakiś sentyment i podziw do tych murów. Uśmiechał się miło do wszystkich pracowników, których mijał, idąc dobrze znanymi sobie korytarzami i holami. Nigdy szczególnie o tym nie myślał, w zasadzie nigdy się nad tym nie zastanawiał czy rozpamiętywał, ale krocząc tymi słynnymi korytarzami będącymi marzeniem każdego z tych początkujących artystów, był pod wrażeniem. Pod wrażeniem jak wielkie szczęście spotkało go w życiu i tego, że cała ta praca, te wszystkie kontuzje, zdarte stopy i głosy popłacały. Poświęcił wiele na swojej drodze do spełnienia marzeń ale żyjąc tym swoim dziecięcym marzeniem naprawdę nie żałował. Doskonale pamiętał, jak Ruby za czasów studiów wciąż mu wypominała, że zamiast się bawić, imprezować, brać z życia ile się da, spędza kolejne godziny w sali tanecznej albo siedząc z gitarą i fortepianem szkolił wokal, ale on dokładnie wtedy czerpał z życia ile tylko mógł. Padał na twarz z przemęczenia ale wiedział, że dzięki temu gdzieś zajdzie, bo w tym wszystkim nie liczył się tylko talent. Bo w końcu czym jest talent? Czy nie jest to coś podobnego do kamienia i tylko od człowieka zależy czy włoży w niego pracę i poświęci czas żeby przekształcić kamień w rzeźbę czy pozwoli by po prostu kamień pozostał kamieniem licząc, że mijający czas go nie zniszczy a sam z siebie zmieni się w fenomen na miarę Dawida? I kiedy wszedł do wielkiej sali, pełnej czerwonych siedzeń i wielką sceną, pełną aktorów wciąż ćwiczących, pełną rzeźbiarzy naprawdę był pod wrażeniem. Nie lubił tego miejsca, bo wiedział jak wiele marzeń zniszczyło, ale była w tym i nuta sympatii związana z tym jak wiele to miejsce dało innym, ile ludzi dokonało tu czegoś, spełniła się, była szczęśliwa. 

Love ON AIRWhere stories live. Discover now