rozdział dwudziesty siódmy

1.6K 104 80
                                    

– Spóźnimy się! - donośny krzyk biegnącej ze mną ramię w ramię Ani aż zadźwięczał mi w uszach, a moje skronie wciąż pulsowały w rytm Ma Chèrie, namiętnie zapętlanego przez kierowcę naszego ubera w drodze na El Prat. – Mówiłam, że samolot jest o dwunastej!

– Mówiłaś, że jest o drugiej - odburknął jej mąż, który tego dnia był kozłem ofiarnym całego świata.

– O dwunastej! Czy ty mnie w ogóle jeszcze słuchasz?!

– No, toście się dogadali jak Morawiecki z Czechami - sarknęłam, łapiąc rozbawiony wzrok biegnącego nieopodal Pedro.

– Dłużej było się pindrzyć przed tym lustrem! - niepytany odezwał się Robert, główny sprawca całego zamieszania, podczas gdy jego żona natychmiast zmierzyła go podłym spojrzeniem.

– Bylibyśmy na czas, gdyby nie zachciało wam się tego pieprzonego kebaba!

– Przecież mówiłem, że jesteśmy głodni - fuknął wściekle, targając za sobą ogromną walizkę w kolorze zgniłej zieleni. – Te, szwagier, żałujesz?

– A w życiu! - żachnął się Pedri.

– No, widzisz? Poza tym...

– Lewandowski, jak ja cię zaraz pieprznę w ten głupi cymbał, to...

– Spokój, świnia z małpą! - zawołałam, wkraczając wraz ze swoim bagażem pomiędzy tę dwójkę, zanim zdążyli sobie skoczyć do gardeł. – Jeśli spóźnimy się na nasz lot, mam szczerą nadzieję, że ten pieprzony kebab zapiecze was drugi raz!

– Kiedy mówiłem żebyś znalazł sobie normalną dziewczynę, miałem na myśli właśnie to - szepnął mój szwagier, przekonany o tym, że żadna z nas nie słyszała jego słów, dopóki Ania nie dała mu w łeb niesioną pod pachą poduszką. – Toć to wnuczka Zochy!

– Słuchaj no, synek...

– O, widzisz? - Gonzalez o mało nie zesrał się ze śmiechu, gdy jego kolega z boiska teatralnie wskazał palcem na swoją małżonkę. – Kolejna mądra!

Pokręciłam tylko głową z dezaprobatą, biegnąc ile sił przez barcelońskie lotnisko z nadzieją, że na swoich kaczych nóżkach dogonię trójkę profesjonalnych sportowców. Jeszcze dwa dni temu ze względu na to, że zarówno Robert jak i Pedro niespodziewanie musieli stawić się w Barcelonie na dogranie kilku scen w reklamie dla Cupry, klubowego sponsora, całą czwórką smętnie wlekliśmy się po warszawskim Modlinie żegnani przez naszych najbliższych, podczas gdy Klara z Laurą żyły swoim najlepszym życiem wcinając robiony przez mojego tatę popcorn karmelowy. Choć nasz pierwotny plan zakładał wylot do Birmingham z Polski, ostatnim rzutem na taśmę udało nam się opylić bilety wiecznie niezorganizowanemu Bednarkowi, a ja razem z Anią postanowiłyśmy wrócić do Hiszpanii razem z naszymi partnerami, uciekając od wybuchających dzień po dniu rodzinnych afer koperkowych z naszym udziałem. Kochałam moich rodziców całym sercem, za Zochą skoczyłabym w ogień, ale kiedy z siostrą po raz kolejny stałyśmy się obiektem plotek gangu zazdrosnych ciotek, zgodnie stwierdziłyśmy, że czas zwinąć zabawki z powrotem do Katalonii.

– Nie pijemy wódki, nie pijemy wódki, pocałunek był za krótki!

– Robert, jesteśmy dopiero na lotnisku - westchnęła Anka, trzymając w dłoni bilety lotnicze w pierwszej klasie dla całej naszej czwórki.

– Hej, przecież muszę poćwiczyć! - oburzył się mój szwagier, który już od samego rana chodził po domu nucąc pod nosem Wódko ma, twierdząc, że rozgrzewa głos. – Kto koledze zaśpiewa, jak nie ja?!

Byłam pewna, że wśród reprezentacyjnych kumpli Matty'ego znajdzie się jeszcze wielu chętnych, ale nie chcąc wywoływać kolejnej awantury po prostu ugryzłam się w język. Bez sił opadłam na jedno z wolnych krzeseł i trzymając między nogami swoją kabinówkę oparłam na niej łokcie, chowając twarz w dłoniach. Tuż obok mnie Robert wykłócał się z Anią o słuszności podarowania Cashowi w prezencie małej kozy zgodnie z tradycjami praktykowanymi na wiejskich pipidówach w latach osiemdziesiątych, a włożony w tylną kieszeń moich spodni telefon po raz kolejny tego dnia zawibrował, zapewne za sprawą bombardujących mnie z samego rana wiadomości od przejętego weselem jak stonka wykopkami Nicoli. Biedny Gonzalez biegał przez cały poranek zakręcony niczym bąk w tulipanie, pakując do swojej walizki hurtową ilość gaci, zupełnie jakby miał się posrać w nie dwa razy w ciągu każdego dnia, a ja już z chwilą opuszczenia naszego domu nagle poczułam się zmęczona całym tym wydarzeniem. Tym bardziej, że kiedy wreszcie odnaleźliśmy odpowiednią bramkę wyjściową samolotu do Birmingham, niezbyt miła pani w obrzydliwej garsonce z logo linii lotniczych poinformowała nas, że doszło do overbookingu, a my generalnie możemy turlać dropsa, bo i tak nigdzie nie polecimy. I właśnie wtedy zaczęła się prawdziwa gehenna.

czynnik miłości | pedriOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz