Rozdział 3. Morskozielony

Start from the beginning
                                    

Odwróciłam się i prędko udałam się do łazienki, a tam, zwykłym sobie porządkiem sprawy, przekręciłam klucz w zamku i podeszłam do umywalki. Wsparłam się na niej, aby utrzymać pion, i zajrzałam w lustro. Byłam czerwona jak burak, miałam worki pod oczami i wystraszone oczy, a na głowie miałam koszmarny nieład.

Dobrze znałam stan, w którym się teraz znajdowałam.

– Nie, znowu się zaczyna! – powiedziałam z zaciśniętą szczęką. Znowu dopadły mnie bóle brzucha, arytmia i trzęsące się ręce.

„Nadchodzi kolejna miłostka, którą muszę zwalczyć. To już chyba koniec. Ostatni raz. Nie mam siły na więcej."

Wstrząsnął mną płacz, który zmusił mnie swoją intensywnością do przyjęcia pozycji siedzącego embrionu. Znów działo się coś, nad czym nie potrafiłam zapanować. Dariusz Zięba spodobał mi się i to koszmarnie bardzo. Nie mogłam na to pozwolić. Musiałam jakoś funkcjonować! A każde kolejne zakochanie robiło mi z serca sieczkę. Nie mogłam zawieść klientów i innych ludzi swoim zachowaniem, niekompetencją i wybrakowaniem. Nie mogłam od tak załamać się z powodu jakiejś kolejnej nieodwzajemnionej miłości, która zawisła nade mną niczym topór na głową. Otarłam łzy i powstrzymałam się przed opłakiwaniem mojej kolejnej klęski uczuciowej, która rysowała się na moim horyzoncie. Bo niby dlaczego ktoś miałby mnie w końcu pokochać z wzajemnością?! Umyłam się pobieżnie, przebrałam w czyste ubranie, które trzymałam od dawna w łazienkowej szafce na ręczniki. Poprawiłam swój babciny kok, po czym spojrzałam sobie w oczy, w lustrze. „Musisz dać radę, Kaśka!" Opuściłam łazienkę i udałam się do kuchni. W chwili, gdy naciskałam klamkę, byłam już znowu tą samą słabą istotą, bojącą się kochać.

Nie tknęłam nic z tego, co pieczołowicie przygotowała mi Jola. Moje usta pamiętały ze śniadania tylko smak kropli walerianowych, popitych herbatką z melisy. Jola coś do mnie mówiła, ale ja jej nie słuchałam. Byłam w innym świecie.

„Jego morskozielone oczy..."

Odpływałam co pewien czas w głębię tych oczu, dokładnie utrwaloną w moich myślach. Natychmiast jednak starałam się to zwalczać i wypierać z siebie ten obraz, byle tylko nie dopuścić jakiegokolwiek zachwytu nad kimś, kogo widziałam po raz pierwszy w swoim życiu. W ten sposób walczyłam z samą sobą już niejeden raz. Takie wypieranie uczuć pociągało zazwyczaj za sobą nieuniknione konsekwencje w postaci stanu stępienia umysłowego i bólu głowy – zupełnie, jak gdybym wyrywała z ziemi zalążki jakiegoś roślinnego pasożyta, z tym że metaforyczną ziemią był mój mózg, a pasożytem niepowołane uczucie.

Po dawce uspokajaczy zaczęłam się powoli wyciszać. Moje niezawodne specjały zadziałały. Napięte mięśnie powoli się rozluźniały, myśli zwalniały... W stanie pół otępienia podniosłam się z krzesła i wyszłam z kuchni. Przemierzyłam korytarz niczym bezkres oceanu jego oczu i stanęłam pod drzwiami. Nacisnęłam klamkę, a czas jakby zwolnił. Weszłam. Głowa w dół, po szybkim zerknięciu na pogląd sytuacyjny, podejście do biurka.

Siedzieli już na swoich miejscach. Ona była pochylona nad projektem, on spoglądał na mnie ukradkiem – ciągle tak samo blady jak na początku – i przeglądał dokumenty. Pochyliłam się nad moim biurkiem. Na projekcie ogrodu zimowego widniała długa, gruba krecha. Przetarłam oczy i usiadłam na fotelu. Ze swojego przybornika wyciągnęłam gumkę chlebową do mazania. Po chwili rozpoczęłam żmudną pracę nad likwidowaniem usterki. Przed oczyma wszystko mi się zlewało, rozmazywało, drgało... Byłam niemal nieprzytomna po tych ziółkach. I gdy już zaczynałam odpływać w słodki niebyt, usłyszałam:

– Przepraszam. Czy dobrze się pani czuje? – Odezwał się głos tego demona, który przybył do mojego domu, aby mnie dobić. Otrząsnęłam się i spojrzałam na niego. Miał zatroskaną twarz. Później odkryłam, że moja ręka wykonała niekontrolowany ruch, robiąc kolejną niepotrzebną kreskę na moim starannie nakreślonym projekcie.

Wiek-nieważny cz. 1. Szukając siebieWhere stories live. Discover now