Rozdział 1

22 2 0
                                    

Od dziesiątego roku życia mieszkam praktycznie na ulicy. Teoretycznie miałem dom, jednak nie czekało mnie w nim nic innego niż lanie. Dlatego też zaraz po szkole uciekałem na ulicę. Rzadko wagarowałem, to zwróciłoby na mnie niepotrzebną uwagę nauczycieli.

Dlatego lekcje odrabiałem w "podziemnym mieście". Wchodziło się do niego przez kanały. Mimo to tylko na wejściu śmierdziało fekaliami. Nie żeby dalej był jakiś specjalnie przyjemny zapach. Głównie czuć było papierosy i narkotyki. Zaraz za tymi zapachami szła woń spoconej skóry. W niektórych miejscach czuć było krew.

Schodziłem tam jednym z wielu wejść. Szedłem prosto do Kosy – sprzedawcy elektroniki. Był on dla mnie jak ojciec. To on nauczył mnie jak przeżyć w tym świecie oraz opiekował się mną. W zamian pomagałem mu w sprzedaży.

Teraz miałem już osiemnaście lat. No niemal osiemnaście, urodziny miałem mieć dopiero w październiku. Jednak myśl o tym, że jestem niemal dorosły podobała mi się. Może i byłem omegą. I to taką omegą na którą większość alf, bet czy delt by nie spojrzała. Ale za to dzięki treningowi byłem silny i sprytny.

Poradziłbym sobie z większością delt lub bet. Z kilkoma już nawet walczyłem podczas walk w klatkach. Jasne alfy wciąż nie miały w większości problemów by sprowadzić mnie do parteru, ale z nimi mogły tak naprawdę równać się tylko inne alfy, lub te najsilniejsze bety.

-Hej Kosa – przywitałem się z uśmiechem a wilkołak o dziwo mi nie odpowiedział. Zdziwiło mnie to. Nigdy wcześniej to się nie wydarzyło. Zamiast to pokazał mi dzisiejszą gazetę.

Na okładce było zdjęcie budynku przypominającego więzienie. Nad zdjęciem widniał napis "Ośrodek resocjalizacji Omeg". Spojrzałem na mężczyznę nie wiedząc co powiedzieć.

-Jest nowe prawo. Jeśli złapią cię samego poza domem, a twoi rodzice nie potwierdzą, że pozwolili ci wyjść – zaczął spokojnie Kosa a strach zaczął rodzić się w moim sercu. - To cię tam zamkną. I nie wypuszczą póki nie uznają, że jesteś przykładną omegą. Bunt. Nie możesz dać im się złapać i złamać. Nie możesz przestać być Buntem.

Mam wiele przezwisk i imion. W zależności od tego gdzie się znajduję inaczej na mnie mówią. W północnych dzielnicach bardziej kojarzą mnie z imieniem "Sztorm", w zachodnich mówią na mnie "Sztylet". Mam jeszcze wiele innych imion. O nich wszystkich wiedzą tylko dwie osoby.

Ja i Kosa. Kosa zna nawet moje prawdziwe imię. Preferuje jednak nazywanie mnie Buntem.

-Najwyżej będę udawać –prychnąłem cicho. Kosa położył uszy po sobie i warknął na mnie.

-To nie takie proste. Wszczepią ci nadajnik. Usuną go dopiero gdy znajdziesz swoją bratnią duszę i ona będzie tego chciała –był zirytowany. I zatroskany. Zapach powietrza tuż przed burzą zaczął być intensywniejszy przez złość. Ten zapach kojarzył mi się już tylko z ojcowską miłością.

-Czyli mam się zmywać? Na jakiś dłuższy okres czasu? - spytałem niepewnie, z nadzieją, że usłyszę przeczącą odpowiedź. Zamiast tego otrzymałem skinienie głowy.

-Stocz dziś ostatnią walkę. Potem zniknij póki sytuacja się nie zmieni – powiedział Kosa. Słyszałem ból w jego głosie. Oboje wiedzieliśmy, że w najbliższym czasie sytuacja się nie zmieni.

-Załatwisz wszystko? - spytałem cicho. Ponownie otrzymałem skinienie głowy. Wiedziałem, że muszę być silny  i nie mogę się rozpłakać. Wyciągnąłem z mojej torby broń i położyłem ją na blacie. Tak było bezpieczniej. Nie chciałem jej stracić.

Moją bronią był sztylet. Dostałem go od Kosy na piętnaste urodziny. Miał na ostrzu napis "Tylko Bunt może coś zmienić". Rękojeść owinięta była czarną skórą. Dla mnie ten sztylet był piękny. Poza tym parę uratował mi tyłek.

WolnośćOù les histoires vivent. Découvrez maintenant