V. „Bawmy się aż do wschodu słońca"

1.3K 88 145
                                    

Prawdziwa impreza, na którą wszyscy czekaliśmy, miała zacząć się dopiero teraz. Prowadzeni przez płonące pochodnie udaliśmy się do sali balowej. Kiedy zwiedzałam ją pierwszego dnia, gdy tu byłam, wydała mi się okropnie pusta i nijaka. Teraz, udekorowana kolorami jesieni, nabrała wyrazu i życia. Długie stoły uginały się od zastawy i dekoracji, a cała ogromna przestrzeń zapełniała się w szybkim tempie ludźmi i wampirami, którzy próbowali odnaleźć swoje miejsca przy stołach.

Stoły były trzy, każdy różnej długości. Najdłuższy, przy ścianie na lewo od wejścia, dla wampirzych studentów, a naprzeciwko niego nieco krótszy dla ludzkich adeptów oraz po niewielkiej przerwie od nich obu stolik dla personelu. Aby ograniczyć chaos związany z wyborem miejsc do siedzenia, wszędzie rozłożono kartki z imionami. Umyślnie usadzone zostały na przemian osoby z damskiego i męskiego akademika. Na całe szczęście Sybil siedziała naprzeciwko mnie.

Kelnerzy rozdawali wszystkim wysokie kieliszki z szampanem. Ubrani byli w jednakowe czarno-białe stroje, a ich maniery i profesjonalizm — mając już styczność z podobnymi pracownikami chociażby na zamku — oceniłam jako nienaganne. Przyglądałam się wszystkiemu jak zaczarowana. Każda ze znajdujących się tu osób postarała się wyglądać najlepiej, jak to było możliwe. Gdzie się nie obejrzałam, widziałam piękne suknie i eleganckie garnitury, staranne fryzury, które musiały zająć godzinę, by je zrobić, oraz zjawiskowe makijaże, które pewnie zajęły jeszcze więcej. Ten bal był dopięty na ostatni guzik i ze strony organizatorów, i ze strony gości.

Gdy kieliszki z szampanem znalazły się już przed każdym z uczniów, Mistrz Akademii powstał i poprosił wszystkich o uwagę. Wampiry w swoich odświętnych strojach wyglądały dla mnie jeszcze bardziej niedorzecznie niż w codziennych ubraniach. W takich sytuacjach prawdziwie popis dawały różnorakie falbanki, stojące kołnierze, przerośnięte rękawy czy komicznie wysokie cylindry. Jakimś jednak cudem sprawiały wciąż, że nikt nie był w stanie odmówić im klasy, elegancji i gracji. Nasz Mistrz nie był wcale od tej reguły wyjątkiem. Pomagał w tym fakt, że — pomimo tego, iż przyznał się do oglądania Akademii, gdy ją budowano, więc musiał mieć setki lat na karku — wyglądał, jakby był moim rówieśnikiem.

— Za pozwoleniem Jego Wysokości chciałbym najpierw powiedzieć kilka słów, nim przejdziemy dalej. — Spojrzał na króla, jakby oczekując jeszcze jednego potwierdzenia, a ten powoli skinął mu głową. — Jak sami możecie zobaczyć, dostąpiliśmy w tym roku ogromnego zaszczytu goszczenia Jego Wysokości Króla Vereda Pierwszego Soma. Także, tak sobie pozwolę po ojcowsku powiedzieć, proszę, zachowujcie się.

Kilka cichych chichotów rozeszło się po sali. Mistrz dobrze sobie poradził z rozluźnieniem odrobinę tej sytuacji dla wszystkich, dla których samo przebywanie z królem w jednym pokoju było absolutnym szaleństwem.

— Wierzę, że przyjęcie mojego zaproszenia oznacza dla nas wszystkich wyjątkowy rok. Bo w sekrecie powiem wam, że wysyłałem je co roku, odkąd Jego Wysokość przejął panowanie, i dopiero w tym pierwszy raz otrzymałem pozytywną wiadomość. Miejmy nadzieję, że to dobry omen.

— Powinieneś wiedzieć, Lucienie — odezwał się Vered — że o mojej kapryśności krążą legendy. Dałem ci poczekać tak długo, abyś mógł się teraz prawdziwie cieszyć z mojej obecności.

Mistrz zaśmiał się. Wyglądało to na wyjątkowo szczery jak na wampira gest radości. Król spoglądał na niego z migającą w oczach sympatią, które udało mi się dojrzeć, choć jego twarz pozostawała niewzruszona.

— Proszę mi uwierzyć, Wasza Wysokość, że twoja obecność w moich skromnych murach cieszy mnie niezmiernie. A w imieniu moich pracowników i podopiecznych zapewnię, że to taki sam zaszczyt dla nich wszystkich. Dziękujemy.

II. Pąki NadzieiWhere stories live. Discover now