II. „Jestem adeptką pierwszego roku"

1.4K 99 125
                                    

Spoglądałam uważnie na datę, którą wyświetlał ekran mojego telefonu. Upewniałam się, że na pewno dobrze ją odczytuję. Nie było mowy o pomyłce, przez co mój żołądek zaczął kolejny raz wywijać fikołki. Siedemnastego września 2045 roku. Niedziela. Oznaczało to, że za mniej niż dobę wsiądę do samochodu, a kierowca zabierze mnie do Akademii Królewskiej w Weidenbergu, w której oficjalnie rozpocznę naukę.

Rok szkolny i akademicki w Veretal nie miał stałej daty rozpoczęcia. Zaczynał się w poniedziałek przed przesileniem jesiennym, więc w tym roku wypadał osiemnastego września. Zdaniem wampirów, które od zawsze były wrażliwe na naturę i mocno z nią związane, takie ułożenie planety sprzyjało nauce.

Minęły zaledwie dwa tygodnie, odkąd zgodziłam się na propozycję króla. Tym razem przeniosłam wciąż uważny wzrok na pierścionek. W dalszym ciągu zdobił mój serdeczny palec. Nie miałam czasu, aby dobrze przemyśleć, w co tak się w ogóle wpakowałam. Poprawiłam ozdobę, aby główny brylant znajdował się idealnie na środku. Moje dłonie były bardzo zimne i aż skostniałe od całego tego stresu, przez co złoto ślizgało się odrobinę.

Powróciłam myślami do pokoju, który teraz należał do mnie. Nie mieszkałam w nim na tyle długo, aby nazwać go moim. Chociaż niesamowicie mi się podobał — tak jak zresztą cały nasz nowy dom — brakowało mu jeszcze tej „duszy" charakteryzującej budynki z długoterminowymi lokatorami. Na chwilę obecną czułam się bardziej, jakbym była w hotelu.

Panował w nim właśnie okropny bałagan, a to wszystko dlatego, że od jakiegoś czasu próbowałam spakować wszystko, co sądziłam, że będzie mi potrzebne w Akademii. Okazało się — zwłaszcza przez ingerencję króla w ilość rzeczy, które miałam — że wcale nie było to tak łatwe zadanie.

Odłożyłam w końcu na bok telefon i podeszłam do sterty świeżo wypranych na tę okazję ubrań. Przełożyłam bezmyślnie kilka rzeczy na bok — nie wiedziałam, czy chciałam je zabrać, a już głowa mnie bolała od zastanawiania się nad tym — i zaczęłam składać jedną bluzkę, co do której nie miałam żadnych wątpliwości.

— Iris! — zawołała mnie mama. — Chodź tutaj! Masz gościa!

Ponieważ wybiła już ósma wieczorem, ta informacja nieco mnie zdziwiła. Nie umiałam sobie też wyobrazić, kto taki w ogóle chciałby mnie odwiedzić. Mimo wszystko rzuciłam składaną przez siebie bluzkę z powrotem na stertę ubrań i skierowałam się na dół.

Stanęłam jak wryta, niemal tracąc równowagę na jednym ze schodków, gdy zauważyłam króla stojącego w naszym salonie. Mama była blada jak ściana i spojrzała na mnie tak błagalnym wzrokiem, że aż zrobiło mi się jej żal. To pierwszy raz, gdy spotkała się z królem twarzą w twarz. Zapewne szalała w niej podobna burza emocji co we mnie, kiedy byłam w tej samej sytuacji. Słyszałam, że Rose, zaciekawiona zapewne zamieszaniem, zaczęła się skradać za mną, ale prędko uciekła z powrotem do siebie. Zupełnie jakby zamiast mojego narzeczonego zobaczyła jakiegoś ducha.

Pokłoniłam się królowi z szacunkiem, ale zaraz potem postarałam się posłać mu szczery uśmiech. Nie chciałam dokładać się do ciężkiej atmosfery panującej w pomieszczeniu. Może gdy mama to zobaczy, sama poczuje się nieco pewniej. Podeszłam bliżej wampira, rzucając ostrożne spojrzenie trzem strażnikom, których miał ze sobą. I tak wydawało mi się, że to mało. Podejrzewałam, że władcy podczas wyjść będzie towarzyszył cały oddział. Zapewne po prostu nie chciał robić zbyt dużego zamieszania wokół naszego domu. W końcu każdemu jego oficjalnemu wyjściu — a także tym mniej oficjalnym, których nie udało mu się dostatecznie dobrze zataić — towarzyszyły stada dziennikarzy.

Król obserwował uważnie nasz salon i połączoną z nim kuchnię odrobinę schowaną we wnęce ze zdecydowanie za dużą jak na trzyosobową rodzinę jadalnią. Taki sam układ miałyśmy w naszym starym mieszkaniu, ale tam wynikało to z braku miejsca, a tutaj było zgodne ze współczesnymi trendami w architekturze wnętrz.

II. Pąki NadzieiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz