Rozdział 14 Na złamanie karku

91 13 5
                                    

Choć od festiwalu minęły już dwa tygodnie Lan Sizhui wciąż snuł się po Zaciszu Obłoków bez życia. Jego zwykle tak łagodne oblicze przypominało teraz górę Gusu spowitą mrokiem, gdzie niebo nie jest upstrzone gwiazdami, a wiatr świszczy złowieszczo i buja nagimi gałęziami.

I widział to każdy, kogo demony nie pozbawiły wzroku. A Lan Jingyi wciąż widział bardzo dobrze, choć nieraz wolał, by jego wzrok zawodził. Bo smutek przyjaciela był zbyt przytłaczający.

Parokrotnie próbował porozmawiać z Sizhui'em, ale chłopak zbywał go machnięciem dłoni lub uśmiechem bez wyrazu.

To samo tyczyło się Wei Wuxiana, który, choć nie miał pojęcia o incydencie podczas Festiwalu Podwójnej Siódemki, to widząc przygaszonego jak... właściwie nigdy, Lan Yuana poczuł, jak jego rodzicielski instynkt każe mu odnaleźć przyczynę handry przybranego syna. Ale i wobec jego starań Sizhui był obojętny. Apogeum nastąpiło jednak dopiero, gdy Wuxian łącząc siły z Jingyi'em nachodzili go w każdym możliwym momencie. A to sprawiało, że prócz wszechogarniającego żalu zaczął czuć prostolinijną irytację. Bo obaj kultywatorzy postanowili zostać jego osobistymi prześladowcami, chodzącymi za nim krok w krok. Przez pierwsze dwa dni starali się jeszcze zachowywać pozory dyskrecji, jednak biorąc pod uwagę fakt, że Sizhui był świadom ich obecności, o czym nie omieszkał ich poinformować, przestali się chować po kątach i po prostu obserwowali jego poczynania. A Sizhui dziękował bogom, że chociaż do łazienki za nim nie chodzili.

Po czterech dniach miał już dosyć. Początkowo planował ich ignorować skupiając się na bardziej pożytecznych rzeczach, jak choćby trening szermierczy. Brał więc swój miecz i wybierał się na plac treningowy, gdzie ustawiono rzędy słomianych kukieł o karykaturalnych sylwetkach ni ludzi, ni zwierząt, a demonów to już z pewnością. Uderzał raz po raz ostrzem w miejsca, które można było uznać za piersi bądź szyję stworów. Na plecach wciąż czuł czujne spojrzenia dwóch namolnych kultywatorów, co miało z pewnością wpływ na płynność i celność jego ruchów. Gdy już ramiona paliły go tak bardzo, że nie miał siły, by utrzymywać rękojeści miecza, przeszedł do Pawilonu Bibliotecznego, gdzie chciał stworzyć zestaw potrzebnych amuletów, jednak każda kolejna próba kończyła się fiaskiem i wyrzucanym papierem, bo przez obserwujących go bacznie Wei Wuxiana i Lan Jingyi'ego, wszystkie znaki wychodziły albo koślawe, albo błędne. A wolałby przypadkiem, rzucając na okrutnego trupa klątwę, samemu nie oberwać rykoszetem.

— Moglibyście łaskawie dać mi w końcu święty spokój? Przez was nie mogę się na niczym skupić! — Choć Sizhui mówił swoim zwyczajowym spokojnym tonem, to w jego głosie słychać było tę nietypową dla chłopaka nutę złości.

Młodszy i starszy kultywator spojrzeli na siebie znacząco, po czym wyszli z cienia biblioteczki.

— Po prostu martwimy się o ciebie, Sizhui — powiedział Wuxian, podchodząc do chłopaka. Wyciągnął przed siebie rękę, chcąc dotknąć jego ramienia, lecz Sizhui w porę się cofnął, a dłoń Wuxiana bezwiednie opadła w dół.

— Panicz Wei ma rację. — odparł zmartwiony Jingyi. — Odkąd wróciliśmy z festiwalu, cały czas chodzisz przygaszony i wszystkich unikasz. Ja wiem, że tamto cię pewnie zabolało, ale nic na to nie poradzimy. Czasu nie cofniesz. Powinieneś o tym zapomnieć i iść dalej.

Sizhui wzdrygnął się, patrząc na przybranego ojca. Choć w większości wypadków był z nim szczery, tak o zauroczeniu Jin Lingiem nigdy nie śmiał mu powiedzieć. I nawet nie chodziło o odwagę, a o sam fakt, że nie wiedział, na czym stoi. Teraz lód pod jego stopami był gruby, a on ślizgał się po jego powierzchni jak dziecko, które ledwie nauczyło się chodzić. Był bliski upadku.

— Spokojnie, spokojnie — powiedział Wei, unosząc ręce — Nie mam pojęcia, co się wydarzyło na tym festiwalu, a wiedz, że próbowałem to wyrwać od Jingyi'ego na wszystkie sposoby, na które pozwalają mi zasady sekty. Zbyt wiele tego, co prawda nie ma, a i ich skuteczność jest wątpliwa. Jednak widać, że wasza przyjaźń jest ważniejsza od troski zmartwionego rodzica.

Złoto-białe kwiaty || MDZS ||Where stories live. Discover now