Rozdział 6 Bezużyteczny

164 17 10
                                    

Siedem par oczu z niedowierzaniem, zwróciło się w kierunku mężczyzny.

— Jak to walczy z bobasem?! — Jako pierwszy zareagował Lan Jingyi, rzucając spojrzeniem na przemian między seniorem Wei'em a domem, z którego wyraźnie było słychać odgłosy szamotaniny.

— Normalnie. — odparł Wuxian, a na widok wciąż zdezorientowanych twarzy towarzyszy, westchnął przeciągle. — Przecież nikogo nie powinien zaskoczyć fakt, że ręka do dzieci, jaką ma Jiang Cheng, jest ciężka.

Z domu rozległ się huk tłuczonego szkła oraz kwiecista wiązanka przekleństw.

Jiujiu*! — zawołał Jin Ling i nie zważając na nic, rzucił się w kierunku wejścia z połamaną futryną, z której wystawały ostre fragmenty drewna.

Nim jednak zdążył przekroczyć, choć próg, ktoś mocno złapał go za ramię. Odwrócił się ze złością. Łypnął ponuro na Lan Sizhui'ego, którego brwi ułożyły się w odwróconą ósemkę*.

— Nie powinieneś iść tam sam, to niebezpieczne. — odparł zmartwiony i choć w rzeczywistości, chciał zaoferować swoją pomoc, to rozsierdzony Jin Ling zrozumiał go opacznie.

— Mam w głębokim poważaniu to wasze niebezpieczne! — warknął, gwałtownie wyrywając ramię z lekkiego uścisku. — Nie jestem już dzieckiem, żebyście wszyscy mnie traktowali jak jedno z nich!

— Aj, A-Ling nie denerwuj się tak, przecież Sizhui nie miał nic złego na myśli. — wtrącił pojednawczo Wei Wuxian, co tylko podziałało na młodego lidera sekty, jak płachta na byka.

Jego policzki stały się jeszcze czerwieńsze, a para buchała już nie tylko z uszu, a całego ciała. Jednak i tym razem, nim zdążył się odgryźć, z piętra budynku doszedł ich odgłos rozrywanego papieru, a potem coś z ciężkim hukiem gruchnęło o podłogę. Zza ramy okna wyłoniła się głowa Jiang Chenga, którego włosy były w kompletnym nieładzie, twarz różowa od wysiłku, a oczy, niczym Zidian, strzelały piorunami.

— Może łaskawie skończycie swoje babskie pogaduszki i pomożecie?! — krzyknął, by zaraz obrócić się do wnętrza domu, a już sekundę później rozbłysła fioletowa poświata. — Co za uparty bachor!

Wei Ying oraz Lan Wangji wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Starszy dał ręką sygnał dla wciąż unoszących się wysoko nad domem kultywatorów, a ci jak jeden mąż zeszli na ziemię i pod wodzą Hanguang-Juna weszli do budynku. Wei Wuxian stanął nieco dalej. Przyłożył Chenqing do ust, ale nim zdążył rozbrzmieć, choć najcichszy dźwięk, zwrócił się w kierunku wściekłego Jin Linga i skołowanego Lan Sizhui'ego.

— Lepiej przytrzymaj go mocniej.

— Mam siedzieć i czekać na cud?!

— Jesteś zbyt narwany.

— Sam jesteś kurwa narwany!

Wei Wuxian westchnął, ale zdając sobie sprawę, że dalsza dyskusja z nastolatkiem nie przyniesie żadnego efektu, odwrócił się bez słowa i zaczął grać na flecie.

Szamotanina wewnątrz skutecznie zagłuszała muzykę, ale nie było to problemem dla energii urazy, która z jednej strony próbowała przedostać się do domu, a z drugiej z niego wydostać. Z wnętrza rozległ się ogłuszający kobiecy wrzask, przyprawiający o gęsią skórkę, jakby ktoś płonął żywcem. Nawet Jin Rulanowi na moment odechciało się brawury i stał sztywno, wpatrując się z niedowierzaniem w budynek. Wkrótce w progu pojawiła się sylwetka kobiety — dość niskiej i pulchnej, o oczach białych jak śnieg, matowych włosach i popękanych, otwartych szeroko ustach.

Złoto-białe kwiaty || MDZS ||Where stories live. Discover now