3. wzburzenie

34 5 0
                                    

Minęło kilka dni, odkąd zabrał kobietę z plaży i oddał pod opiekę Yoricka. Przez cały ten czas nie potrafił właściwie się skupić na niczym, cały czas wracając do postaci rozbitka i do widoku dziwnych tatuaży na jej ramieniu. Ta niezwykła, spokojna i silna magia interesowała go - była cicha, ale na tyle potężna, że powstrzymała i Mgłę, i nawet samego Thresha. Przypominała mu Szarą, jej usłużność i niezłomność, połączenie, które było nieprawidłowe i cholernie niebezpieczne. Które, pomimo wielu prób, nie potrafił powtórzyć i zrozumieć.

Thresh bardzo chciał wiedzieć, jak okiełznać taką moc. Magia tego rzędu musiała być niebywale silna, a przecież nie wyczuł praktycznie niczego. Myśl, żeby zbadać dokładnie tatuaże i kobietę chodziła po jego głowie z nieznośną powtarzalnością. Męczyła go.

Dusze w latarni siedziały cicho, zaskoczone tym, że Thresh nie wyciągnął ani jednej z nich od tych kilku dni i że nie dręczył ich ze zwykłym sobie okrucieństwem. Zwykle to zajmowałoby mu większość dnia - szalone eksperymenty, magiczne próby i zwykłe bestialstwo. Teraz jednak... nie potrafił. Coś się stało, a Thresh nie wiedział, kiedy i dlaczego. Ani tym bardziej - co.

Odetchnął niezadowolony i chwycił szybkim ruchem latarnię, podnosząc się ze swojego miejsca. Dusze stłoczyły się w ciasną grupkę, ale kompletnie się tym nie przejął. Zamiatając powietrze połami płaszcza, strażnik łańcuchów ruszył po wąskich, szerokich, długich lub krótkich schodach, aż w końcu wypadł na plac przed Twierdzą. Na popękanej, kamiennej posadzce snuły się upiory, wszystkie jednak czmychnęły w cień, gdy tylko zauważyły jego wysoką i smukłą postać. Bały się go nie mniej niż rozszalałego Hecarima lub cichego szczebiotu włóczni Kalisty. Wiedział, że nie bez przyczyny. Ten strach pomniejszych duchów i upiorów nieco ukoił jego niepokój i przywrócił mu odrobinę dobrego humoru.

Po kilkuset latach intensywnych prac na Wyspie Cieni jego badania nieco zwolniły. Brakowało mu wiedzy, materiałów do eksperymentów i czasami też pomysłów. Wtedy to docenił długie spacery po spaczonej ziemi. Czasami udawało mu się złapać wtedy jeszcze kogoś żywego, a czasami po prostu odpoczywał od krzyków, wrzasków i frustracji. Tak czy siak, w czasie spacerów dość dobrze poznał Wyspy.

Mgła zniszczyła wiele. Drzewa, trawy i kwiaty straciły swoje kolory i zmieniły się w karykaturalne monstra. Zwierzęta stały się ogromne, przerażające i inteligentne. Ziemia rozstępowała się i scalała, budynki zmieniały swoje położenie, wznosiły się w niebiosa lub opadały w głąb Wysp. Thresh pamiętał o tym wszystkim doskonale. To były jego wyspy, jego królestwo.

Czasami wybierał trasę, a czasami, jak dziś, pozwalał swoim nogom prowadzić się tam, gdzie chciał tego los. Spacer uspokajał go, podnosił na duchu. Dziś też koił jego zagmatwane myśli. Przynajmniej do czasu, gdy zobaczył, gdzie wylądował.

Mur Bractwa na tyłach kompleksu był w połowie oberwany. Możliwe, że fragment ziemi podniósł się lub opadł, wracając potem na swoje miejsce. Rozkruszona bariera nie stanowiła żadnej zapory, a mimo to duchy i upiory, podobnie zresztą, jak Mgła, trzymały się z daleka - wyczuwały źródło życiodajnej wody, chociaż było jej niewiele i była już bardzo słaba.

Thresh odetchnął, nie do końca zadowolony z tego, że się tutaj znalazł. Coś ewidentnie ciągnęło go w to miejsce, a gdy tylko przypomniał sobie kobietę, jej cichy szept i czułe gesty, z niesmakiem przyznał, że być może to właśnie ona jest powodem jego niepokoju.

Już chciał odejść, wrócić do Twierdzy i zająć się badaniami, gdy pomiędzy szarymi krzewami w ogrodzie Bractwa zauważył niską, cichą i bladą postać. To nie był ani upiór, ani duch. To była ona, powód jego ostatniego wzburzenia.

Wyglądała lepiej, silniej niż wtedy, gdy umierającą niósł ją na własnych rękach. Na blade policzki wypłynęły delikatne rumieńce, cera jednak mocno kontrastowała z czernią jej włosów - czarne fale spływały ku ziemi i teraz, suche i lśniące, wyjątkowo spodobały się Threshowi.

Stał tam niczym młody głupiec, wpatrując się w zwyczajną kobietę. Wiedział, że jest zwyczajna, podobna do innych, a jednak w pewien sposób wyjątkowa. Ganił się w myślach, zmuszał do ruchu, ale koniec końców po prostu tam stał.

Chwilę potem kobieta również go zauważyła. Thresh nagle poczuł, że ma ochotę czmychnąć w gęste krzewy, że pragnie schować się za Mgłą, nie zrobił jednak niczego. Powstrzymał go dziwny upór i nikły, uroczy uśmiech kobiecych ust.

Gdy brunetka podeszła do niego, nie zareagował. Kobieta stanęła tuż przy skruszonym murze tam, gdzie Mgła powoli ocierała się o kamienie.

- To ty, prawda? - zapytała cichym głosem. - Ty mnie uratowałeś.

Thresh parsknął niechętnie, krzywiąc się mocno. Myśl, że ją uratował, wydawała mu się nieznośna. Nie uratował jej. Przyniósł ją tutaj, bo nie chciała umrzeć jak inni. Bo chciał wiedzieć, dlaczego nie umiera.

Prawda?

- Dziękuję - wyszeptała cicho.

- Nie powinnaś mi dziękować - mruknął niechętnie, podchodząc do muru. - Lepiej by było, gdybyś zginęła na morzu.

Spojrzała na niego tymi swoimi błyszczącymi życiem, brązowymi oczyma. Przez chwilę zabłysnął tam strach i żal, zaraz jednak ustąpiło to miejsca zrozumieniu. Wiedziała, że miał rację, nawet jeśli bała się tę rację mu przyznać.

Thresh ustawił latarnię na kawałku skruszonego muru tak, by przedmiot wciąż owiewała niespokojnie szepcząca Mgła. Dusze, zamknięte w środku, parły ku życiodajnej wodzie, ale nie potrafiły się wydostać. Słyszał ich nieme krzyki rozpaczy.

- Yorick dobrze się tobą zajął - zauważył Thresh, wyciągając swoją dłoń. - Więc jednak nie umarłaś w samotności. Czeka cię coś jeszcze gorszego.

Kobieta nie odpowiedziała, ale znowu zauważył ten błysk strachu w jej oczach. Pozwoliła mu jednak się dotknąć. Szponiasta, okutana w metalowe rękawice dłoń przytrzymała podbródek kobiety, zmuszając ją, by spojrzała Threshowi prosto w oczy.

Widział w jej błyszczących oczach swoje własne, przerażające odbicie. W jej oczach jego własne oczy wydawały się puste, smutne i zionęły przeklętą magią Wysp. Mimo to kobieta wpatrywała się w nie z dziwną ufnością. Bała się, widział to, ale ufała, że tak samo, jak ja uratował, tak samo nie zrobi jej teraz żadnej krzywdy.

Była od niego niższa niemal o dwie głowy. Drobna, blada i zmęczona wydawała się Threshowi wyjątkowo słaba i nieporadna. Mimo tego to ona żyła, a pozostali, rośli mężczyźni i silne kobiety, z którymi podróżowała, oddali swe życia ku chwale Wysp Cienia.

Przez metalowe rękawice nie czuł ani jej ciepła, ani dotyku jej skóry. Magia jej tatuaży również się nie rozświetlała. Thresh wyczuwał jednak krążącą w żyłach kobiety życiodajną wodę - Yorick musiał napoić nią brunetkę, przywracając ją do życia w skuteczny sposób. Woda zawróciła jej los z przedsionka śmierci. Było jej na tyle, by na nowo oddać ją życiu, za mało jednak, by wyleczyć ją w pełni ze zmęczenia i wszystkich ran.

- Aylin! Aylin!

Głos Yoricka przerwał ten spokój tak nagle, że Thresh nieomal warknął ze złością. Aylin wysunęła się z uścisku jego palców i spojrzała za siebie.

- Już idę! - odkrzyknęła.

Nie pobiegła jednak od razu. Spojrzała jeszcze raz na Thresha i uśmiechnęła się ponownie, słabo, nikle, ale czule.

- Dziękuję - wyszeptała. - Czy przyjdziesz jeszcze?

Thresh opuścił swoją dłoń i uśmiechnął się krzywo. Przez umysł przebiegła mu myśl, że ta szalona kobieta nie ma pojęcia, co robi i w co się pcha. To jednak mogło być mu na rękę. Powoli skinął głową i cofnął się o krok, łapiąc za swoją latarnię.

- Aylin!

Kobieta rzuciła Threshowi ostatnie spojrzenie i pobiegła w głąb Bractwa, pozostawiając upiora samego z własnymi myślami i paskudnym planem w głowie.

Łańcuch (Thresh & OC FanFiction)Where stories live. Discover now