2. ratunek

43 5 0
                                    

Nie skonała, mimo że droga do Bractwa była naprawdę długa. Przez cały ten spokojny marsz opierała się o jego ramię, jedną rękę zaciskając mocno na szerokich połach jego płaszcza. Co jakiś czas otwierała też oczy i spoglądała na niego, jakby upewniając się, że na pewno przy niej jest.

Był, a jakże. Nie miał zielonego pojęcia, dlaczego robił to, co robi, ale czuł, że nie potrafi inaczej. Teraz ta kobieta interesowała go ponad miarę, chciał wiedzieć, czemu nie umarła, jaka magia ją chroniła, jak należało ściągać te zaklęcia i również to, dlaczego tak panicznie bała się odchodzić w samotności.

Gdy stanął przed budynkiem Bractwa, ranek mijał, ale słońce nadal nie zdołało się przebić przez gęste, pełne złej magii chmury. Od ponad tysiąca lat promienie nie sięgnęły spaczonej ziemi i Thresh wiedział, że jeszcze przez kolejne tysiące tego nie zrobią. Dzień był nieco jaśniejszy od nocy, ale słońce było poza zasięgiem oczu któregokolwiek z upiorów, duchów i straconych dusz na Wyspach Cienia. Threshowi kompletnie to nie przeszkadzało. Tak samo dobrze czuł się w grobowej ciemności nocy, jak i w półszarej rzeczywistości dnia.

Zatrzymał się przed bramą, która prowadziła do budynku Bractwa. Budynek był ogromny, szary i okropnie pusty. Tutaj jednak spaczenie nie sięgnęło tak mocno - Mgła zatrzymała się przy zewnętrznych murach, bojąc się sięgnąć dalej. W Bractwie, w piwnicach, w sercu tego miejsca wciąż biło słabe, ale żywe źródło magicznej wody. Thresh nie lubił tutaj przebywać. W tym miejscu jego magia słabła, a złapane przez niego dusze zaczynały uciekać z latarni.

Upiór przykucnął, oparł półmartwą, półżywą kobietę o swoje uda i jedną ręką odłożył latarnię na ziemię przy bramie. Dusze odetchnęły, jakby czując, że ich oprawca zostawi je na chwilę w samotności, ale spokoju. Thresh podniósł się, pewniej chwycił kobietę i niechętnie wkroczył na teren Bractwa.

Do środka nie wpadała Mgła, ale brak słońca i deszczu sprawiły, że rośliny przyschły, tracąc swoje barwy i piękny wygląd. Były jednak żywe, słabe, ale żywe. Dziwnie nie podobały się Threshowi. Ani ta szarawa trawa pod jego stopami, ani te proste, niskie, na wpół uschnięte drzewa.

- Czego tu chcesz?

Thresh uniósł swoje spojrzenie, a jego oczy zmrużyły się z niechęcią. Yorick. Stary pasterz zagubionych dusz stał w ogrodzie z łopatą w ręku, a jego postać wydawała się Threshowi wyjątkowo odrażająca. Nie chodziło tutaj o siną twarz, zmęczone spojrzenie, czy poszarpany strój. Nawet jeśli Yorick wyglądał w miarę normalnie, oczywiście jak na przeklętego mieszkańca przeklętych wysp, na jego szyi dyndał wisiorek z kapsułką pełną życiodajnej wody, a obecność tej błogosławionej cieczy sprawiała, że Thresh czuł się słaby i chociaż nie jadł nic normalnego od tysiąca lat, a jego wnętrzności dawno zniknęły, zbierało mu się na wymioty.

- Znalazłem ją na brzegu - przyznał szczerze Thresh, unosząc delikatnie ciało półżywej kobiety.

Yorick zmrużył jedynie oczy.

- I przyniosłeś ją tutaj? - zapytał podejrzliwie, wbijając łopatę w suchą ziemię. - Ty?

Thresh zacisnął szczękę, uśmiechając się jedynie krzywo. Tak, sam również uważał, że to szalone i nieprawidłowe.

- Nie umiera - stwierdził. - Ale nie daje rady żyć. Paskudny stan.

Yorick podszedł do dwójki, a Thresh momentalnie cofnął się o kilka kroków. Życiodajna woda raziła jego jestestwo, sprawiała, że wszystkie jego kości trzeszczały i bolały, a rozciągnięta na nich skóra zaczynała zwijać się w dziwnym tańcu. Bolała go też czaszka, jakby na nowo pojawiały się w niej wszystkie mięśnie, żyły i naskórek. Nie, tak blisko tego nie mógł się znaleźć.

Pasterz zauważył to natychmiast. Parsknął, pokazał mu kamienną ławkę przy kamiennej altanie i mruknął:

- Połóż ją tam.

Thresh podszedł do ławki i ułożył kobietę, po czym wycofał się szybko. Yorick zbliżył się i nachylił nad półżywym, półmartwym ciałem.

Thresh mógł już odejść, wiedział o tym. Popełnił już jedną głupotę, przynosząc tu kobietę, a teraz popełniał kolejną, czekając na rozwój wypadków. Zauważył jak Yorick szepcze coś do rozbitka, jak ona odpowiada mu tak cicho, że pasterz musiał nachylić się mocno nad jej ustami. Thresh skrzywił się, widząc, że kobieta złapała Yoricka za rękę, jeszcze bardziej nie spodobało mu się to, że mężczyzna odpowiedział równie silnym i czułym gestem.

Dlaczego? Czemu tak mocno zabolały go gesty obcej kobiety wobec obcego mężczyzny? Threshowi nie podobało się to, co teraz się z nim działo, o czym myślał i co czuł. Postanowił to uciąć, natychmiast, zanim zacznie go to dręczyć do głębi.

Upiór odwrócił się i wyszedł przez bramę. Mijając latarnię, uniósł swoją rękę, a przedmiot od razu wylądował przy jego dłoni, lewitując delikatnie w powietrzu. Magia Thresha powróciła do niego, nie osłabła, mimo że strażnik łańcuchów przebywał tuż przy tej cholernej, życiodajnej wodzie.

Thresh odwrócił się ku Bractwu. Przez szeroko otwartą bramę widział jeszcze Yoricka i tę kobietę. Coś w głębi Thresha zakotłowało się na chwilę i uspokoiło, cicho jednak dając znać, że po tysiącu lat wróciło i wcale nie zamierza już odejść. I mimo że Thresh bardzo chciał przypomnieć sobie, czym właściwie to było, nie potrafił.

Parsknął niechętnie, ścisnął mocniej latarnię i ruszył ścieżką w dół, ku plaży, gdzie liczył znaleźć wyplute przez Mgłę dusze pozostałych rozbitków.

Łańcuch (Thresh & OC FanFiction)Where stories live. Discover now