XI. Strach

91 18 115
                                    

Tego dnia lekcja Eugeniusza i Artemii miała odbyć się nadzwyczaj wcześnie. Eugeniuszowi całkiem się ten pomysł podobał. Uznał, że skoro i tak wstaje wcześnie, to spożytkuje ten czas w bardziej odpowiedni sposób, zamiast tylko leżeć i rozpaczać albo kąpać się nago w morzu.

Kiedy Artemia wkroczyła do biblioteki, wyglądała jeszcze gorzej, niż gdy ją widział ostatnio. Przeraził go ten widok. Miała czerwone, podkrążone oczy, dziwnie bladą jak na nią cerę i niezbyt eleganckie branie.

— Artemio, dobrze się czujesz? — zapytał.

Dziewczyna pokręciła przecząco głową.

— Nie, niestety... Znaczy... Fizycznie jest dobrze, ale czuję się taka wypalona i zmęczona, a do tego boję się, że on... że on...

— Może w takim razie nie chcesz dzisiaj mieć lekcji?

Dziewczyna odwróciła się w jego kierunku i pokręciła przecząco głową. Wyglądała przy tym zabawnie, ale Eugeniusz powstrzymał się od śmiechu. Wiedział, że nie była to stosowna pora na takie zachowanie. 

— Bardzo chcę. Zajmę jakoś myśli. Chociaż... Boję się tego, co będzie później...

— Nie ma czego, Artemio. Nie pójdziesz paść kóz, Jorgos sam sobie z tym poradzi.

Nie mógłby przecież pozwolić, by pracowała z Jorgosem, a w każdej chwili czekało na nią z jego strony niebezpieczeństwo. Znał takich mężczyzn jak on i obawiał się, że mógłby vbrdzo skrzywdzić Artemię, a on nie zamierzał na to pozwolić. Artemia musiała być bezpieczna, a on zamierzał o to zadbać.

— A gdzie ja pójdę? Muszę przecież na siebie zarabiać... — jęknęła.

— Zaraz znajdę ci jakieś zajęcie w domu.

— Jakie?

— Nie wiem, ale nie zostaniesz bez pracy. Coś wymyślimy.

W gruncie rzeczy nie miał pojęcia, co mogłaby robić w jego domu. Nie potrzebował już służącej, zresztą nie poniżyłby jej, czyniąc ją panną pokojową. Kucharki również nie potrzebował, tak jak pomywaczki, a nic innego nie przychodziło mu do głowy. Mógłby ewentualnie uczynić z niej damę do towarzystwa i płacić jej tak, jak to nieraz robiły starsze panie z młodymi dziewczętami, które spędzały z nimi czas za pieniądze, choć czułby się z tym dziwnie.

— Ale co? Ja naprawdę chciałabym już wiedzieć, Eugeniuszu.

Wydęła niecierpliwie wargę, co znacznie go ubawiło. Wyglądała tak jak obrażone dziecko. Bardzo urocze obrażone dziecko.

— Nie wiem, jeszcze nie wiem. A co potrafisz robić, Artemio? Musisz mi jakoś pomóc, bo ja sam nie potrafię znaleźć ci zajęcia.

— Umiem trochę szyć. Niewiele, ale zaceruję pończochy, dziury na kolanach...

— W takim razie zostaniesz moją garderobianą — zaśmiał się.

— I co miałabym robić jako twoja garderobiana?

— Cerować mi ubrania, kiedy je podrę.

Myślał, że jego słowa choć trochę ją rozbawią, lecz ona patrzyła na niego absolutnie poważnie, marszcząc brwi i przygryzając wargi niemal do krwi. Wyglądała tak marnie, że jedynym, czego pragnął Eugeniusz, było objąć ją i nie wypuszczać z ramion.

— To nie będzie stałe zajęcie, a ja takie bym chciała. Z okazjonalnego cerowania twoich ubrań się nie utrzymam.

— Będę płacił tyle, ile za wyprowadzanie kóz. Naprawdę.

Pod greckim słońcemWhere stories live. Discover now