X. Rozpacz

96 19 77
                                    

Eugeniusz jadł właśnie śniadanie, kiedy na werandzie zjawił się Konstantinos. Mężczyzna patrzył na niego oczyma płonącymi z przerażenia, a twarz miał niemal tak bladą, jak ledwo co muśnięte słońcem oblicze Eugeniusza.

— Coś się stało, Konstantinosie? — zapytał Jarmuzow, patrząc na niego z niepokojem.

Chleb, który miał zamiar zjeść, zawisnął w połowie drogi do ust. 

— Artemia... Moja biedna dziewczynka... Od rana płacze i mówi, że za nic nie pójdzie na plażę ani do kóz. Nie wiem, co się stało. Czy mógłbyś mi z nią pomóc? Ona cię bardzo lubi, może uda ci się do niej dotrzeć...

Brzmiał tak rozdzierająco smutno, że Eugeniusz zadrżał. 

— Już idę — rzekł i odłożył kanapkę na tacę.

— Ależ zjedz, Eugeniuszu...

— Nie, idziemy do niej.

Eugeniusz nie chciał się przyznać do tego, że skoro słyszał, że Artemia płacze i nie chce iść zająć się pracą, on nie będzie w stanie przełknąć choćby kęsa. Zerwał się z miejsca i podążył niemal biegiem w kierunku domu zarządcy. Konstantinos szedł za Jarmuzowem, próbując dotrzymać mu kroku, lecz nie potrafił.

Eugeniusz biegł tak szybko, jak tylko potrafił, modląc się w duchu, by nie chodziło o Jorgosa. W głębi serca wiedział jednak, że to mężczyzna był przyczyną zachowania Artemii. Nie chciał sobie nawet wyobrażać, jak dziewczyna musiała cierpieć. Artemia przecież nie należała do kobiet, które płaczą z byle powodu. Ona była twarda jak skała, nie dawała losowi ani żadnej osobie się zgnębić. Ale najwyraźniej z nim przegrała...

Dobiegł do domu zarządy szybciej, niż się tego spodziewał. Wbiegł do środka i rozejrzał się dookoła. W bawialni nikogo nie było, podobnie w kuchni, słyszał jednak głośny szloch. Poszedł w stronę, z której dobiegał, modląc się w myślach, by Artemii nic nie było poza strachem. Jorgos chyba nie poważyłby się tu przychodzić w nocy i dręczyć biedną dziewczynę...

Odetchnął z ulgą, kiedy ujrzał Konstantinosa, który zdążył go dogonić.

— Pokażesz mi jej pokój? 

— Oczywiście — rzekł i poprowadził Eugeniusza w stronę małej sypialni w rogu domu.

Eugeniusz otworzył drzwi, nie kłopocząc się pukaniem, i zamarł, widząc Artemię skuloną na łóżku w kłębek. Jej ciało trzęsło się w spazmatycznym szlochu, a jęki wydobywające się z jej gardła przypominały Eugeniuszowi głos zarzynanej istoty.

— Tatusiu, idź sobie... — jęknęła. — Nie chcę z tobą teraz rozmawiać.

— To ja, Eugeniusz. Mogę wejść?

— Ty tak...

Ucieszył się, że mu na to zezwoliła, i wszedł do środka, zamykając dokładnie drzwi. Chyba pojmował, dlaczego Artemia nie chciała zaprosić do siebie ojca. On nie miał pojęcia o tym, co się wczoraj stało, zaś Eugeniusz jako świadek tego strasznego zdarzenia wiedział już o wszystkim, więc Artemia nie musiała rozdzierać ran i mu opowiadać o wczorajszym zajściu. 

Przysiadł obok jej łóżka i ujął drobną dłoń dziewczyny. Wciąż na niego nie spoglądała. Położył wolną rękę na jej podbródku i delikatnie go uniósł. Artemia jęknęła cicho. Przeraził się, widząc jej czerwone od szlochu oblicze.

— Artemio, on ci już nic nie zrobi — szepnął. — Przysięgam ci.

— Jesteś tego pewien?

— Absolutnie. Jak żadnej innej rzeczy na świecie.

Pod greckim słońcemWhere stories live. Discover now