Rozdział 5

991 6 1
                                    

   Akurat dochodziła trzynasta, kiedy wszyscy troje skierowali się na obiad do Sali Głównej. Gdy Marcin, Radek i Kamila widzieli ją za pierwszym razem, zrobiła na nich niemałe wrażenie, bo zupełnie nie przypominała tego, co zwykle ma się na myśli, gdy mówi się o uczelnianej stołówce. Strzelisty, neogotycki budynek, znajdujący się w starej części miasta już z daleka przyciągał wzrok ostrołukową, arkadową kolumnadą. Do środka wchodziło się przez portyk prowadzący do reprezentacyjnej sieni, wspartej na granitowych kolumnach, a dalej była już Sala Główna - wielkie prostokątne pomieszczenie z gotyckimi sklepieniami. To tu odbywały się zwykle inauguracje, choć w trakcie roku akademickiego, tak jak teraz, zastawione było sześcioma podłużnymi stołami z ciemnego drewna i służyło za stołówkę.

   Zawsze kręciło się tu sporo studentów z okolicznych wydziałów, zwłaszcza, że dla pierwszoroczniaków posiłki były prawie darmowe. Codziennie o trzynastej na długich, drewnianych stołach pojawiały się półmiski z jedzeniem i czyste talerze, na które można było sobie nakładać do woli. Z hojności uczelni korzystali też często starsi studenci, bo zwykle jedzenia przygotowywano tak dużo, że nie wszystko zdołali zjeść pierwszoroczni.

   Zupełnie jak na Harvardzie, było to jedno z najpopularniejszych miejsc, w których między zajęciami spotykali się studenci, by na szybko coś przekąsić i wymienić się notatkami.

- Spróbujcie tych naleśników, są naprawdę dobre - mówił Radek, przełykając apetycznie kolejne kawałki.

   Chwilę później dosiadła się do nich Kamila, stawiając przed sobą na stole sałatkę.

- Znowu zielenina? - zdziwił się. - Nie potrzebujesz chudnąć bardziej, niedługo już w ogóle całkiem znikniesz.

   Kamila jednak zupełnie nie przejmowała się tym gadaniem.

- Moja sałatka jest sto razy zdrowsza niż twój naleśnik - akurat na punkcie wagi nie miała żadnych kompleksów. Lubiła siebie taką, jaką była, niezależnie od tego, ile by nie ważyła. Z tym nie mógł się nie zgodzić.

   Chwilę później ich uwagę przykuła grupka studentów zaśmiewających się do łez. Jeden z nich wstał od stołu i zaczął ostentacyjnie gestykulować, na co reszta odpowiadała salwami śmiechu.

- Światłość, widzę światłość! - krzyczał tamten, udając niewidomego posuwającego się po omacku do przodu. Kamienną posadzkę przed nim faktycznie oświetlały promienie słońca, wpadające przez podłużne witraże gotyckiego okna.

- Idź dalej tym tunelem, może dojdziesz do piekła! - wtórował mu inny, na co reszta reagowała wyraźnym rozbawieniem.

   Marcin, Radek i Kamila nie mieli wątpliwości, że tamci parodiowali Dragana.

- Niepotrzebnie mówi o tym w wywiadach - powiedziała ze współczuciem Kamila.

- Kto? - Radek kończył trzeciego naleśnika.

- Dragan. Naraża się przez to tylko na coś takiego…

- Nie mówi o tym bez przyczyny - Marcin nie mógł się z nią zgodzić. Znał Dragana. Profesor mimo całego swojego ekscentryzmu był człowiekiem na wskroś racjonalnym, twardo trzymającym się raz obranej ścieżki - Jeśli to robi, to ma w tym swój cel.

   Tak naprawdę tylko oni, studenci należący do grupy badawczej Dragana, znali całą jego historię. Tylko oni wiedzieli, co tak naprawdę wydarzyło się pięć lat temu, co sprawiło, że zajął się badaniami nad ludzką świadomością.

   Tamtego lata, gdy to się stało, profesor Paweł Dragan został zaproszony na swój pierwszy gościnny wykład w Princeton University. Po południu miał spotkać się z córką, która studiowała na jednej z nowojorskich uczelni. Nie wiedział, że przyjechała wcześniej i postanowiła zaczekać na niego w uczelnianej kawiarence. To tam w pierwszej kolejności wpadł 24-letni Toddy Humbert, uzbrojony w długą broń maszynową.

- Okna zadrżały. Słyszałem strzały i krzyki, widziałem krew na schodach, setki zdezorientowanych studentów i pracowników uniwersytetu - opowiedział im Dragan pewnej nocy, wspólnie spędzonej w laboratorium. W jego oczach, gdy to mówił, nie było jednak ukrytego przerażenia, jego uczucia zdawały się być oddzielone od niego samego grubą szybą, przepuszczającą jedynie głęboki smutek. - Razem ze studentami zabarykadowaliśmy się w auli. Później było wiele krzyków, siły specjalne wpadły na salę i ją sprawdziły, ewakuowano nas do sali koncertowej.

   Według pierwszych doniesień policji nieznana osoba otworzyła ogień w budynku wydziału, zabijając i raniąc.

- Na schodach widziałem dużo krwi, lekarzy i nosze z ciałami. Kontrast był uderzający. Słyszałem strzały i krzyki, widziałem krew na schodach, zdezorientowanych studentów i pracowników uniwersytetu owiniętych foliami i kocami. Patrzysz na to wszystko, a potem wychodzisz na zewnątrz, mijasz samochody, skręcasz w jakąś ulicę, a tam beztroski tłum, śmiech i śpiew dzieci. Wszystko jest blisko: piękny letni poranek i śmierć, zwiedzający turyści i ocaleni, żal i radość z życia - powiedział im tamtej nocy w laboratorium. Nigdy więcej już do tego nie wracał.

   To wtedy, gdy ewakuowano go wraz z grupą studentów z auli, spotkał na korytarzu innego pracownika wydziału, od którego dowiedział się, że jego córka czekała na niego w kawiarni. Gdy zabierali ją sanitariusze, jeszcze żyła.

   Dragan nie zważał już na niebezpieczeństwo. Jedyne o czym myślał to to, żeby jak najszybciej dostać się do samochodu. Nie wiedział, do którego szpitala ją zabrano, postanowił więc jechać do najbliższego.

   Zanim tam jednak dotarł, zorientował się, że sam potrzebuje pomocy.

   Tamtego dnia, który dla sanitariuszy zaczął się tak leniwie, oprócz dziesiątek rannych osób w strzelaninie na uczelni, do szpitala w Princeton przyjęto także mężczyznę z rozległym zawałem, którego znaleziono obok samochodu na parkingu przed szpitalem. Tym mężczyzną był Paweł Dragan.

Zanim zamknę oczy Where stories live. Discover now