Rozdział 4

439 10 6
                                    


Bodajże był to Will. Chłopak z włosami podobnymi do swoich braci.

-Emm. - Widać było, że się wahał. - Kolacja jest gotowa. Fajnie było by gdybyś przyszła.

Całkiem straciła poczucie czasu, szybko zerknęłam na zegar leżący na biurku, na którym dostrzegłam godzinę 19:34 rozumiałam, ze miałam na tym posiłku spotkać resztę moich braci.

Nie miałam siły. Wszystko się działo zbyt szybko. Zaledwie wczoraj straciłam całe swoje życie. Zmieniłam miejsce zamieszkania. Umarła moja mama i babcia, a już dzisiaj miałam poznać braci.

Chciało mi się płakać. Miałam ochotę pozwolić gorącym łzom spływać po moich policzkach. Nie mogłam, nie mogłam i nie chciałam pozwolić sobie zatracić się w żałobie. Czytałam o tym, że jest pare jej etapów. Jednak moje życie to nie schemat i nigdy nic nie szło po mojej myśli.

-Jasne już idę. - Lekko uniosłam kąciki ust.

Will kiwnął głowa na znak zgody i cicho zamknął drzwi. Sprawdziłam powiadomienia na swoim telefonie i powoli zebrałam się w sobie.

Jestem silna (płaczę)

Jestem niezależna (potrzebuje pomocy)

Przetrwam (chcę zniknąć)

Wyszłam z pokoju i zeszłam po schodach kierując się do jadalni. Zapach kurczaka pobudził mnie i jednocześnie przyśpieszyłam kroku.

Ujrzałam pięć mężczyzn siedzących przy stole i luźno rozmawiających. Jedzenia nie było jeszcze na stole, a ja uświadomiłam sobie, że pewnie czekają na mnie. Mężczyzna u szczuty stołu wyglądał na najstarszego. Był ubrany w śnieżno biała koszulę i garnitur. Chłód jego niebieskich oczu sięgnął moją osobę i owiał mnie nieprzyjemny dreszcz.

-Czekaliśmy na ciebie. - Zeskanował mnie wzrokiem a ja się zastanawiałam czy ten gest jest u nich rodzinny.

Skinęłam delikatnie głową kiedy z niego mój wzrok skierował się na stół szukając wolnego miejsca. I jedno było, na przeciwko mężczyzny, który swoim upiornym spojrzeniem próbował wywołać we mnie dyskomfort. A przynajmniej takie miałam wrażenie.

Ruszyłam powoli w stronę krzesła kiedy następne słowa skierowane w moją stronę mnie zatrzymały.

-Wypada odpowiedzieć słowami. - Zwrócił mi uwagę owy mężczyzna. Podejrzewam, że był to właśnie Vincent. Mój prawny opiekun.

-Moim zdaniem skinięciem głową było wystarczającą odpowiedzią. - Uniosłam na niego wzrok. - Jednak jeśli uważasz, że nie, to przepraszam. Przepraszam również, że czekaliście na mnie.

Wpatrywał się we mnie, a ja się zirytowałam i wiedziałam, że jest możliwość pożałowania moich następnych słów.

-Jeśli już rozmawiamy co wypada, a co nie to wypada.- Zaakcentowałam ostatni wyraz. - Odpowiedzieć słowami. - Zwróciłam mu bezczelnie uwagę. - Wypada również przywitać gościa w domu.

Vincent uniósł wysoko brwi, a kątem oka widziałam jak reszta moich braci z napięciem czeka na dalsze wydarzenia.

-Rzeczywiście powinienem cię przywitać. - Powoli wypowiadał słowa. - Jednakże byłem zajęty.

-Tak jak ty byłeś zajęty by się chociażby przywitać tak ja byłam zajęta co jest powodem mojego spóźnienia. - Równie powolnie wypowiadałam się co on.

Nie odpowiedział, a jedynie wskazał mi wolne miejsce, do którego się skierowałam.

Usiadłam, przez boczne drzwi weszła kobieta niosąca jedzenie.

-To Eugenia, nasza gosposia jeśli masz jakieś obiekcje względem jedzenia możesz jej to zgłosić. Oczywiście w granicach rozsądku.

Kobieta miło się uśmiechnęła, a ja cicho się przywitałam. Każdy zaczął po cichu jeść ale jeden z bliźniaków wyjątkowo gwałtownie rzucił się na jedzenie co trudno było pominąć.

Czułam się tak... obco. Widziałam i czułam napięcie, które wisiało w powietrzu. Czuli się równie niekomfortowo w moim otoczeniu co ja w ich. Z jednej strony chciałam, aby któryś z nich zaczął rozmowę, a z drugiej, błagałam by tego nie robił.

-Hailie, powiedz mi czy znasz chociaż nasze imiona? - Na moje nieszczęście zapytał Vincent.

Chwilę zastanowiłam się nad odpowiedzią. Ich imiona były dla mnie rebusem. Znałam je ale nie właścicieli. 

-Wiem że to jest Dylan. - Wskazałam na barczystego chłopaka siedzącego po mojej prawej. - Przypuszczam, że ty jesteś moim opiekunem prawnym i masz na imię Vincent. To pewnie Will. A oni... - Wskazałam na bliźniaków. - Wiem, że mają na imię Shane i Tony ale nie wiem który, to który. - Przyznałam.

Vincent surowo spojrzał na swoich braci. Zmrużył powieki jakby z zażenowaniem i mlasnął z niesmakiem.

-Naprawdę? - Zapytał. - Nie zmuszam was byście nagle zaczęli plotkować o jednorożcach, ale żeby się nie przedstawić?

Siedziałam jak na szpilkach, czując się jakby to było moją winą. Nie chciałam by ktokolwiek miał przeze mnie problemy. I tak czułam się już jak ciężar. Cieszyło mnie, że nikt nie odprowadzał mnie pod drzwi pokoju czy nosił moje bagaże. Nie miałam też potrzeby znania ich imion. Chciałam spokoju, a już wiedziałam, że to rodzina mi go nie da. 

Rodzina Monet (inna)Where stories live. Discover now