Rozdział 12

62 4 0
                                    

Do niedawna myślałam, że moim odwiecznym wrogiem jest Agnes Winston. Niemal od przedszkola czułam między nami nutkę niepisanej rywalizacji. Nie miałam pojęcia skąd się ona wzięła, ale chyba wszyscy wokół wiedzieli, że ona istnieje i nic, ani tym bardziej nikt, nie mógł tego zmienić.

Walczyłyśmy do upadłego i żadna z nas nie mogła zrezygnować, jako pierwsza. Można było nas porównać do Paris Rory z serialu Gilmore Girls, gdyż wyglądało to naprawdę podobnie. Gdy jedna miała coś, druga musiała być zdecydowanie lepsza. Dlatego zazwyczaj kończyło się tak, że Agnes wybiegała z płaczem, gdyż nie raz chciała mi udowodnić, że lepiej napisze dany sprawdzian, co się kończyło ogromną wtopą.

Gorzej było jeśli szło poza naukę. Ona była tą fajniejszą osobą, a ja nazywana dziwadłem. Winston ubierała się zdecydowanie lepiej ode mnie, miała więcej koleżanek, a nie mówię już o chłopakach, bo w tych to przebierała, jak w rękawiczkach. Ja byłam lepsza jeśli chodzi o wiedzę i fortunę. Bo moi rodzice byli rozpoznawalni na całym świecie, a jej tylko tu, w Ameryce.

Zazdrościła mi wiele, a ja jej. Nigdy nie rozmawiałyśmy o tym, a żyłyśmy tak od małego, za bardzo przyzwyczajone tym, że ta rywalizacja istnieje. Po prostu.

Później, gdy weszłam w okres dorastania, tym samym zaczynajac wyrządzać sobie krzywdę, odkryłam, że posiadam jeszcze większego wroga. A mianowicie byli nim moi rodzice. Ciagle zakazy i nakazy stały się dla mnie czymś więcej niż normalnością, co chyba nie szokowało nikogo, szczególnie pracowników w domu. Matthew i Georgia robili mi na przekór, uprzykrzając życie na każdym kroku, do czego w sumie się przyzwyczaiłam.

Teraz, siedząc tak obok Anthony'ego Monroe'a, odkryłam, że cała ta szatańska rodzina jest jeszcze gorsza niż Agnes Winston. Wszyscy, co do joty okazali się zwykłymi sukinsynami, nawet sam Peter, o którym nawet nie chce wspominać, bo gdy tylko obraz jego mordy pokazuje mi się w głowie, mam ochotę zwymiotować.

- Nie.

Mój głos zdecydowanie stracił na sile po usłyszeniu tej absurdalnej propozycji, a na dodatek osiadła na nim chrypa. Odkaszlnęłam cicho i zerknęłam na mężczyzn spod byka, obawiając się ich reakcji. Szybko jednak zmarszczyłam brwi, widząc, że ojca to w ogóle nie obeszło, a śmiało mogłabym stwierdzić, że był zadowolony z mojej odpowiedzi. Albo mi się tylko wydawało.

- Słucham?

Przełknęłam ciężko ślinę, ściskając dłonie w pięści. Nie miałam odwagi na spojrzenie w oczy pana Anthony'ego, ale za to powtórzyłam już znacznie pewniej.

- Nie jest w porządku.

Mężczyzna podniósł się i przystawiając szklankę z bursztynową cieczą do ust, zaczął chodzić po pomieszczeniu, powtarzając pod nosem tylko sobie znane słowa.

- Gówniara, nie wie co mówi - udało mi się wyczytać z ruchu jego warg.

Zacisnęłam usta w wąską linię, odczuwając złość, ale zarazem dziwny luz. Swobodniej oparłam się o oparcie fotela, nakładając na usta uśmiech i zawiązując ręce na klatce piersiowej. Coraz bardziej czułam w sobie rosnącą pewność siebie, a zarazem tego, że moja decyzja była w stu procentach słuszna.

Pan Monroe zatrzymał się nagle w miejscu. Palcem wskazującym pokazał na moje ojca, a nawet pstryknął nim, domagając się uwagi. Jego stalowe spojrzenie wypalało dziury w czarnej marynarce taty.

- Matthew, nie zostawisz tego, prawda?

Miałam ochotę zaśmiać się z tego, że panikę w jego głosie można było wyczuć już z kilometra. A kontrast spokojnego ojca, a spanikowanego Pana Tony'ego to naprawdę zabawny widok. Poza tym, tym razem nie jestem uczestnikiem wydarzeń, mimo że to o mnie się przecież rozchodzi, a jestem tylko zwykłym człowiekiem, zasiadającym na widowni.

DamnedWhere stories live. Discover now