Rozdział 10

69 4 1
                                    

Bycie jedyną córką Halley'ów miało swoje wady, jak i również kilka zalet. Między innymi miałam wiele przywilejów, którymi mało osób mogło się szczycić. Halley'owie od pokoleń pływali w luksusach, przez co z tego znane było nasze nazwisko. Pieniądze. Dużo pieniędzy.

Gdy byłam mała często wyobrażałam sobie swojego ojca, jako Sknerusa McKwacza, który chodzi do swojego skarbca i pływa kraulem w pieniądzach, nie zawsze zarobionych uczciwie. Zdarzało się to bowiem w tym chwilach, gdy na mnie krzyczał, a ja, chcąc poprawić sobie humor, nadawałam mu przeróżne karykatury z bajek, które tamtymi czasy oglądałam.

Teraz, gdy tak siedziałam i wpatrywałam się w jego zobojętniałą twarz, nie do końca wiedziałam, jak powinnam się zachować. Nie byłam już w końcu małą dziewczynką, której wystarczało wyobrażenie sobie bogatej kaczki. Tu chodziło przecież o zdecydowanie więcej.

O Dubaj.

O moje życie.

Moją wolność.

Mój ojciec odkąd sięgam pamięcią miał świra na punkcie kontrolowania mnie. Rozumiem kamery w pokoju, gdy byłam malutka, ale tych z okresu gimnazjum już nie. Kolejnym przykładem jest fakt, iż to on do czternastego roku życia wybierał mi znajomych. To przez niego musiałam trzymać się z Sterling, Winston oraz Marshall, bo raczej wątpię, iż sama z siebie bym do nich zagadała.

Dobra, może do Cat. Do pozostałej dwójki napewno nie.

Pomrugałam powiekami, chcąc poprawić sobie obraz. Zaczął mi się rozmazywać, przez łzy, zbierające się w oczach. Nie chciałam lecieć do Dubaju. Chciałam zostać tutaj, w domu, gdzie miałam jakiekolwiek życie. Bo tam, napewno, bym takiego nie miała.

- Tato...

Nie do końca wiedziałam, co zamierzałam mu powiedzieć. Chociaż było wiele rzeczy, które cisnęły mi się na język, nie przypuszczałam, że akurat ta, wysunie się na wierzch.

- Dlaczego?

Mężczyzna popatrzył na mnie, nie do końca rozumiejąc o co mi chodzi. Zmarszczył brwi, odkładając w połowie już pustą literatkę. Zawiązał ręce na klatce piersiowej, odchylając się na fotelu.

- Co masz na myśli, Kennedy?

Musiałam wziąć głęboki wdech, a następnie wydech.

- Dlaczego mi to robisz? - powtórzyłam, nieco głośniej. - Dlaczego, gdy w końcu coś się układa, ty postanawiasz to zniszczyć?

- Nie bardzo rozum...

- Dlaczego musisz być dla taki oschły i niesprawiedliwy?! - uniosłam się, pozwalając emocją wziąć nade mną górę. - Dlaczego chociaż raz nie możesz pomyśleć o mnie, zamiast o sobie i tych pieprzonych interesach?!

- Nie tym tonem, dziecko...

Nabrałam powietrza w płuca, szykując się na ogromną batalię. Wstawałam już nawet ze skórzanego fotela, jednakże jedno stalowe spojrzenie ojca wystarczyło, bym ponownie klepnęła tyłkiem na fotel.

- Jak chcesz o czymś ze mną porozmawiać, to normalnie, a nie wydzierasz niepotrzebnie mordę - ostrzegł, uważnie mnie obserwując. Skuliłam ramiona. - Dobrze. A teraz, możesz mi powiedzieć, co cię gryzie?

Matthew był mistrzem wypowiedzeń, w których zdążył cię obrazić, aby następnie zmienić swoje nastawienie i natychmiastowo złagodnieć. Musiał mieć to we krwi i to nawet nie jest zabawne, gdyż ja miałam dosyć podobnie.

A najlepszy sposób na mojego ojca jest tylko jeden, słuchanie tego co mówi i robienie tego, co on powie.

Dlatego przełknęłam cicho ślinę, poprawiłam się na fotelu i zaczęłam:

DamnedWhere stories live. Discover now