Rozdział 2

108 21 4
                                    

Liel nigdy nie miała problemu z zabijaniem. Odkąd po raz pierwszy wbiła nóż w serce jednego ze strażników gwardii, wiedziała, że zabijanie było czymś, do czego została stworzona. Niemniej jednak za każdym razem, gdy musiała pozbyć się kogoś, kto zagrażał jej królestwu, czuła niepokój.

Jej tajna misja, jako królewskiej obrończyni ciągnęła się od bardzo dawna, jednak obawiała się, że któregoś dnia jej tożsamość zostanie odkryta, a wraz z nią odkryją też tajną siedzibę Gildii Zabójców i wtrącą do lochu wszystkich uczonych. Wraz z Laurentem.

Czuła na barkach ogromny ciężar, jednak obecność miecza w dłoni ją uspokajała.

Liel przykucnęła na dachu jednej z karczm i zasunęła na głowę kaptur. Jej płaszcz łomotał na wietrze i delikatnie trzepotał.

Liel nie znała rzekomego Brevdowna, szczerze mówiąc, po raz pierwszy słyszała to nazwisko, jednak wiedziała, że zrobi wszystko, aby go odnaleźć i wypruć mu wszystkie flaki.

Mimo iż wiedziała, że nie powinna, czuła się cholernie odpowiedzialna za swoje królestwo. Nie ufała do końca strażnikom i królewskiej armii. Często bowiem przesiadywała na ich treningach i z nietęgą miną obserwowała ich ruchy i ciosy, w głowie poprawiając wszystkie pchnięcia do perfekcji. Wiedziała, że gdyby ojciec dopuścił ją do treningów, byłaby w stanie tak podszkolić strażników, że bezpieczeństwo mieszkańców królestwa znacznie by wzrosło. Ale żeby tego dokonać, musiałaby się zdradzić i wyznać rodzicom, czym zajmowała się w wolnym czasie, po zakończeniu królewskich dyplomacji. A jej praca na pewno nie spotkałaby się z uznaniem królowej Bryce i Williama. Bo wedle ich rozkazów, miała tylko jedno zadanie - wyjść za mąż, aby wzmocnić pozycję królestwa. Co prawda rodzice nigdy nie przedstawili jej żadnego kandydata na męża i finalnie nie doszło do żadnych zaręczyn, jednak Liel była pewna, że prędzej, czy później ten temat zostanie poruszony.

Na samą myśl o tym, robiło jej się niedobrze.

Liel zsunęła się na kraniec dachu i w spokoju czekała na zamknięcie karczmy, w której, wedle wskazówek Laurenta, przebywał Brevdown. Miała nadzieję, że jej szef się nie pomylił, bo naprawdę nie miała ochoty na chorą gonitwę za facetem, którego nawet nie widziała na oczy. Uwielbiała swoją pracę, jednak szaleńczy bieg za uciekającą myszą zawsze ją irytował. Błogi spokój przynosiło jedynie przekręcenie sztyletu w trzewiach ofiary.

Zrzuciła warkocz na plecy i wtedy otworzyły się drzwi do karczmy. Ze środka wytoczyła się banda pijanych mężczyzn, którzy podśpiewywali pod nosem. Pijackim krokiem zaczęli iść na północ, co chwila rechocząc i żartując. Liel przyjrzała się każdemu z nich najdokładniej, jak mogła i przez pierwszych kilka metrów spokojnie przeskakiwała z dachu na dach, śledząc ich.

Musiała się przyczaić i wywnioskować z ich rozmowy, który był jej celem. Może i lubiła swoją pracę, ale wiedziała, że zbyt duża ilość ofiar w jednym czasie i miejscu przykuje uwagę mieszkańców i wzbudzi panikę. A tego nie chciała.

- Ładna była ta panienka z Villenhold - czknął jeden z nich, a reszta ryknęła śmiechem. Liel wywróciła oczami, ale spokojnie za nimi podążała. - Gdyby nie fakt, że jej ojciec to skurwiel, to bym się za nią wziął.

Jego kompani zarechotali i objęli się za ramiona.

- I co byś z nią zrobił, co? - spytał jeden z nich i pociągnął kumpla za ramię. Zatoczyli się i o mało nie upadli w stos siana, w którym często dzieci chowały się podczas zabaw. - Ojciec nawet cię nie nauczył, jak zadbać o kobietę.

- Zamknij się, Brevdown!

Bingo!

Liel wiedziała już, że jej ofiarą był mężczyzna idący po prawej stronie. Najwyższy, najlepiej zbudowany. Widać było, że ciężko trenował. Jednak teraz był schlany w trzy dupy i zadanie Liel było milion razy prostsze.

Zabójczyni w KoronieWhere stories live. Discover now