Dwanaście początków Skoka Tar...

Від Antyarktyka

12.6K 1.7K 473

Skok Tarken ma dwadzieścia osiem lat, robota ze sztuczną inteligencją najstarszej generacji i talent do zawal... Більше

Pierwszy początek Skoka Tarkena
Drugi początek Skoka Tarkena
Jedenasty początek Skoka Tarkena
Dwunasty początek Skoka Tarkena

Kolejne początki Skoka Tarkena

1.9K 311 32
Від Antyarktyka


Tankowiec miał długość podobną do długości ziemskiego autobusu, ale był znacznie wyższy i nieco szerszy. Kajuty dla załogi znajdowały się na najniższym pokładzie, tuż nad silnikami i całą maszynerią. Wyżej leżał pokład sterowniczy, gdzie spędzało się większość czasu. Na trzeci, najwyższy pokład prowadziła wąska drabina. Był to wysoki hangar, w który wciśnięto siedem potężnych, metalowych beczek, wysokich na kilka metrów, obłożonych dodatkowo neutralizatorami. Takie zagospodarowanie statku wiązało się z bezpieczeństwem – jeśli nastąpiłaby awaria lub, co gorsza, wybuch któregoś z silników, była szansa, że przewożone paliwo uchowa się od eksplozji.

Tankowce nie wykonywały przerzutów prędkością nadświetlną z tego prostego powodu, że pokonywane przez nie dystanse były zbyt małe. Istniała określona ilość czasu, przekładająca się na określoną odległość w przestrzeni, której statek potrzebował, by wyhamować i wyjść z tunelu nadświetlnego. Tankowiec, na którym znalazł się Skok miał przed sobą miesięczną podróż (a potem półtora miesięczną, potem dwutygodniową, potem trzymiesięczną – od jednej stacji kosmicznej, do drugiej) co oznaczało, że wejście w prędkość nadświetlną było bezcelowe. W teorii, by wykonać przerzut o takim dystansie, statek musiałby zacząć zwalniać, nim w pełni by się rozpędził. Co, jakby nie patrzeć, wykluczało się.

Dlatego właśnie licząca sobie dziesięć osób załoga tankowca Var15 nudziła się na pokładzie, obijając się niemiłosiernie, podczas gdy statek pokonywał swoją z góry ustaloną trasę w większości na autopilocie, trzymając stały kurs.

— Stawiam trzysta! — ogłosił dumnie Skok i dobrał kilka kart w dłoń.

— Dureń — mruknął pod nosem kapitan, po czym zwrócił się już bezpośrednio do mężczyzny — nie masz tyle!

— Zamknij się, staruszku! Zaraz się odbiję.

Kapitan pokręcił jedynie głową, ale uśmiechnął się pod nosem. Był to stary, brzuchaty mężczyzna z siwą brodą i wyblakłymi, niegdyś z pewnością modnym tatuażami na lewym ramieniu. Nazywał się Frant i polubił Skoka właściwie w momencie, kiedy ten postawił stopę na jego tankowcu.

Frant był zrzędliwym, przebiegłym sukinsynem, ale z drugiej strony, kto z nich nie był? Kapitan miał za sobą lata doświadczenia i Skok zdążył już odkryć, że pod przykrywką zapyziałego starca czai się bystry umysł i nie tylko zdrowy rozsądek, ale także wielkie serce.

Frant pełnił funkcję kapitana i pierwszego pilota. Miejsce drugiego zajmował Ruks, czarnowłosy, milczący facet, który rzadko kiedy się udzielał. Oprócz nich był jeszcze Bolks, wielki kawał chłopa, nierozstający się z butelką bimbru, ale za to stroniący od prysznica, no i Skok. Pozostałymi sześcioma członkami załogi byli Volkarianowie.

Volkarianowie, z planety Volkar, jak sama nazwa wskazywała, byli rasą sprytną i śmierdzącą. Ich skóra miała odcień zgniło-żółty i przypominała twardą, chropowatą skorupę. Mieli dość małe, podłużne głowy z wystającymi ryjkami i trzy pary kończyn, każda zakończona trzema palcami, wyglądającymi trochę jak szpony. Zdawało się, że całkowicie od ich kaprysu zależało, czy dana kończyna była akurat dolną, czy górną. Na domiar złego, każda z ręko-nóg była innej długości i grubości. Ich tułowie płynnie przechodziły w grube, mięsiste ogony, na których siedzieli teraz dookoła starej skrzyni po wentylatorze podpodłogowym, która robiła grającym za stół.

Wszyscy byli strzelcami, Skok i Bolks także. Tankowiec miał po swoich obu długich ścianach po cztery stanowiska strzelnicze, uzbrojone w miotacze laserowe i pociski dużego kalibru, ustawione przodem do wielkich szyb, w niewielkich wnękach. Kiedyś większość stała nieobsadzona, teraz jednak, przy nasilających się atakach rebelii Kredo, OK wsadzało na pokład tylu strzelców, ile było dział, ponieważ rabowanie tankowców z paliwa rakietowego było najprostszą drogą do rozbicia Organizacji Kosmicznej.

— Cztery jedenastki! — oznajmił Skok zwycięsko, rzucając karty na stół.

Volkarianowie ryknęli głośno, po czym jeden z nich odsłonił swoje ułożenie. Mężczyźnie mina zrzedła, a istoty ryknęły jeszcze głośniej.

Na początku Skok rozmawiał trochę z tymi nietypowymi współpracownikami. Jednak konwersacja przy pomocy tłumaczącego AI jest ciężka, bo co chwila trzeba robić pauzy i czekać, aż wypowiedź zostanie przełożona na obcy język. Tymczasem rozmowa przy użyciu Leroya? Ciągnęła się w nieskończoność, bo robot każde słowo wyrzucał z siebie oddzielnie, trzeszczącym, syntetycznym głosem, który szybko męczył obie strony konwersacji.

Dlatego zaledwie po dwóch dniach wszyscy przerzucili się na język, który rozumiał każdy pasażer tankowca – hazard.

Więc. Na pokładzie śmierdziało, statek był dość obskurny, a lot nie miał w sobie ani jednego elementu przygody, ale ze swoich dotychczasowych trzech zatrudnień Skok polubił siedzenie na złomie i przepuszczanie całego swojego majątku najbardziej.

Przed każdym stanowiskiem strzelniczym była wielka szyba, nigdy więc nie tracił przestrzeni kosmicznej z oczu i choć nie siedział za sterem, było w tym wszystkim coś zadowalającego.

— Znowu przegrałeś — zauważył Frant krytycznie.

Skok wzruszył ramionami.

— Jeszcze się odbiję — powtórzył, zupełnie nieprzejęty.

— Odbieram. Wezwanie. Pomocy — oznajmił nagle, ni stąd, ni zowąd, Leroy. Robot był wpięty do panelu obok stanowiska strzelniczego Skoka i cały dzień siedział podejrzanie cicho.

Mężczyzna zmarszczył brwi.

— Co? — zapytał, nieprzekonany. Potem przeniósł wzrok na Franta. — Kapitanie?

Przy konsoli umieszczonej na przodzie pokładu stał już Ruks, klikając w przezroczystą taflę, która migała kolorami.

— Sprawdzam wszystkie częstotliwości — oznajmił, spięty. Chwilę po prostu gapił się w dane, które wyskakiwały na jego konsoli. — Statek niczego nie wyłapuje — oznajmił wreszcie.

— Odbieram. Wezwanie. Pomocy — zatrzeszczał znów Leroy, a potem dodał — restartuję. System. — I się wyłączył.

Kapitan podniósł się z miejsca obok skrzyni i kuśtykając lekko, przemaszerował na początek pokładu, do konsoli sterowniczej.

— Mamy jakieś statki na radarze? — zapytał.

— Jeden — oznajmił chłodno Ruks. — Wygląda na to, że ma wyłączone silniki. Unosi się niedaleko tego pola asteroid.

Ręką wskazał na prawo, gdzie za szybą, w oddali widać było małe, brązowe plamki.

— I nie odbieracie żadnego sygnału? — Skok też wstał, zaniepokojony.

Bolks odwrócił się w stronę swojego robota AI – spodka czwartej generacji – które także wpięte było w ścianę statku.

— Morfi? — zapytał, wyraźnie spięty. — Odbierałeś jakieś sygnały?

— Nie, sir — padła uprzejma odpowiedź, płynnym, męskim głosem.

Jeden z Volkarianów – Ug, Hug albo Ag, Skok wciąż nie mógł ich rozróżnić – wydał z siebie serię dziwnych chrząknięć.

— Volkarian pyta się, co się dzieje — oznajmiła uprzejmie sztuczna inteligencja.

— No to co się dzieje, kapitanie? — zapytał Bolks.

Wszyscy spojrzeli na stojącego przy konsoli Franta.

— Nie powinniśmy zbaczać z kursu — odezwał się Ruks niezadowolonym tonem. Jakby już wiedział, że takie właśnie polecenie wyda kapitan.

— Nie słyszałeś? — Skok podszedł bliżej. — Ktoś prosił o pomoc!

— Nie ktoś prosił o pomoc, tylko twojej zabytkowej maszynie coś się znowu uroiło! — odparował Ruks. — Nikt inny nie wyłapał żadnego sygnału. Nie wiemy, co to za statek. To może być niebezpieczne.

Skok zmrużył oczy i chwilę patrzył się na bruneta z niechęcią. Potem wsparł dłonie na biodrach i spojrzał znów na starca.

— Kapitanie — naciskał. — Frant, zastanów się. Ktoś może potrzebować naszej pomocy.

Skok porzucił formalności, zwracając się do mężczyzny po imieniu. Nikt nawet nie mrugnął.

To był tankowiec. Załoga spędzała połowę rejsu grając w cholerne karty i pijąc piwo. Uniformy leżały gdzieś na dnie kajut, nieużywane. To samo działo się z tytułami.

Frant chwilę milczał, rozważając możliwości.

— Na stanowiska! — podniósł wreszcie głos, odwracając się do nich. — Będziemy zbaczać z kursu. Chcę każdego widzieć na miejscu, w gotowości do strzału. Jesteśmy w obszarze często odwiedzanym przez rebeliantów Kredo. Miejcie oczy i uszy otwarte. Ruks! Ustaw nasz kurs na tamte asteroidy.

— Kapitanie! — jęknął mężczyzna. Zaraz jednak z ociąganiem zabrał się do uderzania palcami w konsolę. — Wszystko przez tę twoją kupę złomu — rzucił przez ramię do Skoka.

— Sam jesteś kupa złomu — odparł mężczyzna, uśmiechając się anielsko. Potem odwrócił się na pięcie, prawie wpadając na Bolksa. Kompan klepnął go w ramię.

— W końcu coś nowego, co? Chodź. Czas pokazać tym śmierdzącym sześcionogom, jak to się robi.

Na pokładzie zapanowało zamieszanie. Robot AI kapitana wydawał z siebie dziwne dźwięki, informując Volkarianów o zmianie planów. Wszyscy wstali z miejsc, pakując się na swoje stanowiska, podczas gdy statek zakołysał się nieco i wszedł na nowy kurs, po czym przyspieszył znacznie.

Skok wskoczył na fotel, podekscytowany nagłym obrotem wydarzeń. Zapiął szybko pasy i sięgnął rękoma w górę, łapiąc dwa wielkie joysticki z uchwytami na dłonie. Szarpnął je mocno w dół i zjechały płynnie, ustawiając się na wysokości jego łokci. Razem z nimi opadła tarcza celownika, która przykryła część szyby.

Z boku, ze ściany niewielkiej nawy, w której umieszczone było stanowisko, wysunął się panel kontrolny – niewielki pulpit, taki sam jak w konsolach, ale ustawiony pionowo, w zasięgu ręki strzelca.

Skok chwilę klikał w panel, po czym złapał za joysticki i sprawdził, czy ruszają się płynnie. Oba drążki były przymocowane przegubowymi ramionami do fotela i by przesuwać nimi w powietrzu trzeba było mieć niemało siły w ramionach. Na ich czubkach znajdowały się czerwone przyciski – zapłony. Kiedy poruszało się joystickami, celownik na szybie przesuwał się, zmieniając pozycję.

— Bądźcie czujni! — zawołał kapitan, patrząc na tyły foteli ustawionych wzdłuż obu ścian, na których siedziała teraz jego załoga. — Wchodzimy w pasmo asteroid!

Chwilę po jego ostrzeżeniu za szybą Skoka pojawiły się pierwsze odłamki skalne. Przesuwały się przez pole jego widzenia, od lewej do prawej strony, w miarę jak statek leciał na przód.

— Leroy? — Skok zerknął w bok, na podłączonego do stanowiska robota. Ten jednak wciąż się nie włączał, jedynie wyświetlał ten sam, bezsensowny komunikat o błędzie.

— Według radaru statek powinien być tuż przed nami! — krzyknął Ruks.

Potem coś wstrząsnęło całym tankowcem i pokład rozbłysł czerwonym, migającym światłem. Ryk syren wymieszał się z rykiem Volkarian.

— Zostaliśmy uderzeni! — darł się Ruks. — Strzelają w nas! Jesteśmy atakowani!

— Czy to Kredo?! — Bolks starał się przekrzyczeć wycie syren alarmowych.

— Nie, to chyba statek szmuglerski!

Kolejny wstrząs targnął statkiem.

— Wytrzymałość osłony: 70% — oznajmił komputer pokładowy.

— Kapitanie?! — Skok wychylił się z fotela, spoglądając pytająco w stronę starca.

— Posyłają w nas torpedy! — odkrzyknął kapitan. — Musicie je zestrzelać, zanim uderzą w statek, jeśli chcemy wyjść z tego z życiem.

— Mam na radarze pięć nowych szybkolotów! — ostrzegł Ruks, stukając w swoją konsolę jak opętany.

Kapitan przeklął siarczyście.

— Zestrzelić! — wrzasnął, patrząc po tyłach głów swojej załogi. — Wszystkich zestrzelić! Jak padnie nasza osłona, wystarczy jedna torpeda w górny pokład i wylecimy w powietrze!

Jak na zawołanie, komputer pokładowy odezwał się ponownie.

— Wytrzymałość osłony: 60%.

Statkiem znów szarpnęło, ale tym razem był to gwałtowny skręt wykonany przez Ruksa. Bolks w ostatniej chwili rozstrzelił asteroidę, nim ta uderzyła w ich prawy bok.

Skok wreszcie się ocknął. Przeraźliwe wycie i czerwone, migające światła odeszły gdzieś na drugi plan, kiedy mężczyzna wbił wzrok w przestrzeń kosmiczną za szybą. Upstrzona była asteroidami i wrogimi szybkolotami, które manewrowały między nimi wściekle.

Zacisnął mocniej dłonie na joystickach i czując, jak mięśnie w jego ramionach napinają się, zaczął manewrować celownikiem, aż złapał na niego jedną z wrogich jednostek. Wstrzymał oddech i z całej siły wcisnął oba czerwone przyciski. Z zewnętrznego działa wystrzelił pocisk, ale zboczył mocno z kursu i walnął w odłamek skalny, dobre kilka metrów od celu.

— Co?! — Skok zmarszczył nos, nie rozumiejąc.

— Strzelasz jak baba! — wrzasnął do niego Bloks, który zajmował stanowisko obok.

— Miałem go na celowniku! — zaprzeczył mężczyzna, stukając w panel boczny, żeby przeładować.

— Ale nie miałeś wrzuconej poprawki na odrzut i przemieszczanie się statku! — darł się dalej Bloks, próbując przekrzyczeć wycie syren alarmowych. Skok wychylił się do tyłu, by zobaczyć go mimo oddzielającej ich ściany wnęki. Jego twarz była cała czerwona od migającego światła.

— Przecież to jest robione z automatu! — zaprzeczył.

Coś znów huknęło i wytrzymałość ich osłony spadła o kolejne kilka procent. Tankowce nie były statkami przystosowanymi do walki na krótki dystans.

— Ale twój automat to kupa złomu! — odwrzasnął Bolks.

Wtedy Skok pojął, o co chodziło.

— Leroy! — wydarł się, ponownie walcząc z joystickami. Tym razem jego pocisk jakimś cudem trafił w skrzydło atakującego szybkolota. Widok za jego szybą na chwilę przesłonił czarny dym i płomienie eksplozji. — Leroy!

Jednak robot wciąż był jak martwy, wyświetlał jedynie ten sam, idiotyczny komunikat.

— Cholerna kupa złomu! — wrzasnął mężczyzna. Odpiął pasy i wyślizgnął się z fotela, nie składając celownika. Przy kolejnym, gwałtownym skręcie Ruksa o mało nie upadł. W ostatniej chwili przytrzymał się jakiejś wajchy, która wystawała z sufitu. Zaraz kucnął przy robocie i manualnie wcisnął przycisk restartujący.

Nic się nie wydarzyło. Skokowi w uszach dzwoniło i z trudem utrzymywał się na nogach. Kapitan coś chyba do niego krzyczał, ale w piekle, które panowało na pokładzie nic nie mógł zrozumieć.

Już miał się poddać, kiedy robot zaświecił ekranem.

— Dzień. Dobry. Skok. — przywitał się uprzejmie Leroy.

Skok poderwał się do góry.

— Leory! — wrzasnął, wskakując znów na fotel. — Leroy, cholerna kupo złomu, synchronizuj się z celownikiem! Musisz wrzucać poprawki na moje namiary!

— Nie. Jestem. Kupą. Złomu...

— Nie teraz! — ryknął Skok, tracąc cierpliwość.

Zapiął pas jedną ręką, drugą już łapiąc za joysticki. Mięśnie go bolały, kiedy siłował się z maszyną, ustawiając celownik. Gonił nim po szybie za tańczącym w próżni szybkolotem, aż wreszcie wcisnął kciukami czerwone przyciski.

Tym razem torpeda poleciała bezbłędnie, roznosząc obcy statek na kawałki.

— Hej! — Skok wrzasnął triumfalnie.

To nie był jednak jeszcze czas na świętowanie. Ogłuszające zamieszanie nadal trwało. Uciekli już z pola asteroid, ale wrogi statek wraz z ostatnim ostałym się szybkolotem poleciał w ich ślady. Tankowcem rzucało na wszystkie strony, kiedy Ruks starał się unikać pocisków i trzęsło nim niemiłosiernie, kiedy jakiś w nich trafił. W tym samym momencie, w którym jeden z Volkarianów odstrzelił ostatniego szybkolota, ich osłona padła. Syreny na pokładzie zaczęły wyć jeszcze głośniej, zagłuszając wszystko inne.

W pewny momencie kapitan musiał przejąc stery od Ruksa, bo nagle Skok usłyszał, jak staruszek klnie siarczyście.

— Zrobimy naokoło niego rundę! — wrzasnął, uderzając palcami w pulpit konsoli. — Prawa strona ma strzelać non-stop! Jeśli teraz go nie rozwalimy, to po nas!

Tankowiec pochylił się lekko i wykonał mocny skręt w prawo. W polu widzenia Skoka ukazał się nagle wrogi statek w pełnej okazałości. Był płaski i obły, przypominał trzy talerze rzucone jeden na drugi, z rzędem dział na grzbiecie. Silniki miał rozmieszczone na dole, po lewej i prawej stronie, co dawało mu znacznie lepszą manewrowość niż olbrzymie dwu-płony, które miał zamontowane na swoim tyle tankowiec.

Mężczyzna raz jeszcze szarpnął joystickami.

— Leroy! Przełącz mnie na karabiny laserowe! — krzyknął Skok i nacisnął spusty. Seria białych pocisków popłynęła z jego broni prosto we wrogi statek. Bolks wykonał to samo, podczas gdy dwaj Volkarianie, którzy także siedzieli po tej stronie statku, wypuszczali wciąż torpedy, jedna po drugiej, przeładowując w tempie godnym osoby z sześcioma rękami.

Statek także odpowiedział ogniem z dział laserowych, jakby specjalnie próbując uniknąć wysadzenia ich w powietrze, co z pewnością uczyniłyby torpedy. Z drugiej strony, nie było to aż tak zdumiewające, skoro chcieli zachować paliwo dla siebie.

Tankowiec zaczął trzeszczeć niebezpiecznie, wciąż zataczając koło wokół wroga, podczas gdy strzelcy częstowali go wszystkim, co mieli. Aż wreszcie nastąpił wybuch – wielka, spektakularna eksplozja, niebezpiecznie blisko nich – i statek wroga zmienił się nagle w dymiącą skorupę, która zaczęła dryfować bezwładnie w przestrzeni, wciąż płonąc.

Na pokładzie tankowca wybuchła radość.

Skokowi chwilę jeszcze dzwoniło w uszach, zaraz jednak mężczyzna oprzytomniał. Odpiął pasy, uniósł ręce do góry, wypychając joysticki nad fotel i wyskoczył z siedzenia na pokład, rozglądając się dookoła.

— Rozwaliliśmy ich! Ha! — Bolks walnął go w plecy silniej, niż wydawało się to konieczne i wyszczerzył się szeroko.

Mężczyzna odpowiedział tym samym, nadal nieco oszołomiony. To była jego pierwsza, prawdziwa strzelanina w kosmosie, nie na ziemskich symulatorach i adrenalina jeszcze go nie opuściła. Zanim jednak do końca nacieszył się wygraną, dopadł go oskarżycielski głos Ruksa.

— Mówiłem, że nie można ufać tej kupie złomu!

— Nie. Jestem. Kupą. Złomu — zaczął natychmiast Leroy.

Skok spojrzał na drugiego pilota, krzyżując ręce na torsie.

— Masz jakiś problem z moim robotem AI? — zapytał wyzywająco.

— Nazywam. Się. Leroy. Jestem. Personalnym. A.I...

Ruks prychnął.

— Wszyscy mamy problem z twoim robotem! Wiesz jaki? Tego nawet nie można nazwać AI! To jest mój problem! O mało nie zginęliśmy, bo ten robot ma połowę obwodów poprzepalaną!

— Sztuczną. Inteligencją. Pierwszej. Generacji. Numer. Seryjny... — rzęził nadal Leroy, a potem jakby na potwierdzenie słów Ruksa, ogłosił — odbieram. Wezwanie. Pomocy.

Skok zaklął pod nosem, przeciągając ręką po szorstkim zaroście.

— Widzisz? Kapitanie! — Ruks obrócił się w stronę Franta. — Przecież to...

— Ruks — przerwał mu wolno kapitan.

— Nie, kapitanie — nie poddawał się mężczyzna. — Tak nie może być!

— Ruks...

— To AI nas wszystkich kiedyś zabije! Nie czytałeś raportów? Przecież wszyscy wiemy, że Tarkena już dwa razy wywalili z pracy.

— Ruks! — przerwał mu kapitan ostro. — Zamknij gębę i spójrz na konsolę, ty bezużyteczny pędraku! Mamy przeciek, do cholery jasnej! Odpal diagnostykę!

AI kapitana cały czas przekładało rozmowę na język załogi z Volkar. Teraz wszystkim miny zrzedły. Nawet Bolks i Skok zadarli głowy do góry, jakby mogli przez sufit dojrzeć beczki z paliwem i ocenić straty.

— Pocisk laserowy wpadł w szyb wentylacyjny — oznajmił po chwili Ruks, z grobową miną gapiąc się w konsolę. — Jedna z beczek ma dziurę.

Wszyscy wpatrywali się z napięciem w kapitana.

— Zrzuć — odparł wreszcie Frant, opadając zrezygnowany na swoje miejsce przed konsolą.

— Ale kapitanie — zaoponował Ruks. — Będziemy musieli odpowiedzieć za utratę towaru...

— Zrzuć! — powtórzył starzec dobitniej, z cieniem irytacji. — Jak nam zaleje pokład paliwem, to będziemy tykającą bombą. Wolę wytłumaczyć się z dostarczenia o jedną beczkę za mało, niż mieć w papierach zapis „zginął na misji". Zrzuć dziurawy ładunek — zadecydował kapitan.

Tym razem nikt już nie zaoponował.

* * *

Frant dał im wszystkim wolne, polecając, żeby się przespali. Stery przejął komputer pokładowy, a załoga, upewniwszy się, że nie ma już żadnego zagrożenia, zeszła w dół, do kajut.

Skok jednak nie spał. Godzinę wiercił się na starym prześcieradle, aż wreszcie przeklął i wylazł na wąski korytarz, po czym wdrapał się po drabinie z powrotem na drugi pokład.

Zastał kapitana siedzącego przy konsoli. Jego fotel był jednak zwrócony tyłem do niej. Starzec palił starą fajkę, patrząc się nieobecnym wzrokiem w przestrzeń kosmiczną za szybami przy stanowiskach strzelniczych.

— Myślałem, że na tankowcach panuje pełny zakaz palenia — rzucił Skok, oznajmiając swoje przybycie.

Frant, wyrwany z zamyślenia, spojrzał na niego, wypuszczając dym z ust.

— Panuje — potwierdził, z cichym westchnięciem.

Skok nie skomentował. Podszedł bliżej i opadł na fotel drugiego pilota, obok kapitana. Jeśli sam Frant postanowił złamać przepisy, i to złamać je ze świadomością, że nad nimi wciąż znajdowały się resztki rozlanego paliwa, sprawa musiała być poważna.

Chwilę oboje milczeli, dając się pochłonąć ciszy.

Na głośnych pokładach statków łatwo było zapomnieć, że taka jest właśnie przestrzeń kosmiczna – cicha. Wysoka próżnia, skutecznie uniemożliwiająca rozchodzenie się jakichkolwiek fal dźwiękowych, sprawia, że na zewnątrz każdego tankowca, niskomanewrowca lub szybkolotu panuje śmiertelna cisza.

Przestrzeń kosmiczna była martwa, a mimo tego przyciągała tyle żywych istot.

— Co się stanie? — zapytał wreszcie Skok, drapiąc się po karku. — Jak dolecimy na miejsce i okaże się, że nie ma jednej beczki paliwa?

Kapitan odwrócił się w jego stronę i mężczyzna dostrzegł coś niepokojącego w jego oczach.

— Ktoś będzie musiał za to odpowiedzieć. Złożymy raport, polecą nasze pensje i jeśli będziemy mieli szczęście, to tylko tyle.

Skok zmarszczył brwi. Z jakiegoś powodu wydało mu się, że kapitan kłamie.

Potem nagle zrozumiał.

— Zgadzasz się z nim? — bardziej powiedział, niż zapytał. — Z Ruksem. Zgadzasz się, że to wina Leroya.

Frant zaśmiał się cicho.

— Sztuczna inteligencja nigdy nie jest winna. Koniec końców to narzędzia. Bardzo inteligentne, ale narzędzia. Kiedy przychodzi do szukania winnego, to zawsze będzie człowiek.

— A jednak...

Skok chciał coś dodać, ale kapitan mu przerwał. Spojrzał prosto w jego oczy, odkładając fajkę na bok.

— Chłopcze — zaczął z wyraźną niechęcią, jakby sam nie zgadzał się z tym, co miał powiedzieć. — Nie mogę ci pozwolić latać z tym AI. Sam dobrze wiesz, czemu. Nie jesteś głupi, Tarken. Czas twojego robota minął. Więcej ci przynosi szkody, niż korzyści.

Mężczyzna nie odpowiedział. Zdawał sobie sprawę, że Leroy sprawia kłopoty. Cholera, robot dawno już nie przejechał przez próg bez uderzania uprzednio w ścianę.

Teraz, kiedy dodatkowo zaczął restartować się bez sensu, Skok widział wyraźnie, że nie spełnia swojej roli. Jednak w takich momentach wyciągał narzędzia, siadał na podłodze i rozbierał Leroya na części pierwsze, a potem składał go do kupy, poprawnego, ulepszonego. Działającego. Zrobił to już wcześniej, zrobił to już dziesiątki razy i może właśnie dlatego myśl o wyrzuceniu go na śmietnik przynosiła ze sobą gorzki smak w ustach.

— Mogę go naprawić — odezwał się wreszcie. Był w jego głosie cień prośby.

— Chłopcze — powtórzył kapitan, jakby Skok miał lat trzynaście, nie dwadzieścia osiem — nie każę ci go wyrzucać. Pewnie niczego już nie będę ci kazał robić, niedługo. Potraktuj to jednak jako radę doświadczonego kosmonauty.

Skok zamarł, wolno odkrywając sens wypowiedzianych przez staruszka słów.

— Zwolnią cię — oznajmił nagle, nie kryjąc zdumienia. — Uważasz, że cię zwolnią! Dlatego siedzisz tu jak pustelnik i palisz tę przeklętą fajkę! Czyż nie?

Frant zaśmiał się cicho pod nosem.

— Kogoś muszą obwinić. Wiesz ile taka beczka paliwa kosztuje? Na pewno wiesz. — Znów zaśmiał się cicho. Smutno. — No więc. Jestem kapitanem, to ja podjąłem decyzję o zmianie kursu.

Starzec zakaszlał cicho i znów przeniósł spojrzenie na widok za szybą.

Skok otworzył szerzej oczy.

— Ale... — nie mógł w to uwierzyć. — Kapitanie! Ale ty kochasz ten tankowiec. Służysz na nim od dwunastu lat, sam mi mówiłeś!

Patrzył się na Franta bezradnie, nie wierząc w to, co słyszy. Kapitan westchnął tylko i uśmiechnął się, nadal nieco smutny.

— OK jest bezlitosne, Skok — oznajmił, wyraźnie pogodzony z losem. — W przestrzeni kosmicznej nie ma miejsca na błędy.

Mężczyzna chwilę rozważał wszystko, co usłyszał, a potem sam westchnął.

A, pieprzyć to.

— Nie wyrzucę Leroya — oznajmił nagle, z dziwnym przekonaniem.

Starzec zmierzył go uważnym spojrzeniem, po czym pokręcił wolno głową.

— Wiem, co robisz — uprzedził go. — I nie podoba mi się to.

Skok wzruszył silnymi ramionami, uśmiechając się niewinnie.

— Nie wyrzucę Leroya. Sam powiedziałeś, że nie pozwolisz mi latać z takim AI — przypomniał mu.

Kapitan zmarszczył brwi, nadal niezadowolony.

— Nie zwolnię cię — uprzedził. — Nie ma mowy. Zepsujesz sobie reputację.

Skok zaśmiał się szczerze na te słowa.

— Kapitanie — zaczął z uśmiechem. — Mieszkasz na tym statku już dwanaście lat. To twój dom. Ja jestem na pokładzie od dziewięciu dni i to moje AI wmieszało nas w to gówno. Spisz raport i zrzuć całą winę na mnie. Co mam do stracenia? Reputację, mówisz? — Machnął ręką. — To poszło się pieprzyć dawno temu. Przecież wiesz. Czytałeś mój życiorys zawodowy. Wszystko jest OK. Już i tak mam złą opinię.

Frant przyglądał się mu uważnie.

— Kapitanie — powtórzył Skok, tym razem bardzo poważnym tonem. — Niech obwinią mnie. Poradzę sobie.

— Będzie mi ciebie brakować — odezwał się wreszcie starzec. W jego głosie usłyszeć dało się cichą nutkę ulgi. Szczęścia. W oczach jednak miał współczucie i żal. — Dobry z ciebie człowiek, Skok. Naprawdę dobry człowiek.

Mężczyzna zaśmiał się znowu.

— Ale beznadziejny kosmonauta.

Starzec uśmiechnął się na te słowa.

— Nie... — zaprzeczył zaraz. — Widziałem, co wyrabiałeś dzisiaj na swoim stanowisku. Świetne strzały, pierwsza klasa.

— W sumie racja — zgodził się Skok, nad wyraz gorliwie. — Przystojny i uzdolniony, oto ja.

Kapitan prychnął cicho i znów sięgnął po fajkę.

Skok przeniósł wzrok za okno, na przestrzeń kosmiczną, dając się, jak uprzednio Frant, pochłonąć myślom.

Dwanaście dni później Skok Tarken wysiadł na unoszącym się niedaleko planety Wawagort kosmodromie razem z całą załogą tankowca Var15 i jako jedyny nigdy na niego nie wrócił.

Tym razem nieudany początek smakował słodko-gorzko. Tego samego dnia siadł na podłodze w wynajętej mu kajucie kosmodromu i rozebrał Leroya na kawałki, odganiając ponure myśli pracą.

Właściwie to nie było tak – pocieszał się – że miał wybór. Wszystkie pieniądze przepuścił, grając w karty. Nawet gdyby chciał wymienić robota AI na nowszego, obecnie nie było go na to stać.

Obecnie nie było go na nic stać, siedział więc na wielkim kosmodromie i czekał, aż dostanie kolejny przydział od OK.

Mówi się, że do trzech razy sztuka i Skok miał nieprzyjemne wrażenie, że coś w tym jest. Teraz, kiedy spartolił początek swojej kariery w przestrzeni kosmicznej po raz trzeci, ciężko było mu uwierzyć, że znajdzie sobie gdzieś, kiedyś, miejsce na dłużej.

* * *

Słowo „początek" zaczęło brzmieć w jego głowie niebezpiecznie podobnie do „porażka".

Nie chodziło wcale o to, że Skok był złym kosmonautą. Że był nieuważnym pilotem, wolnym strzelcem, leniwym mechanikiem. Nie był.

Chodziło o tysiące drobiazgów, które zawsze szły nie tak. Coś za każdym razem nie pasowało. Gdzieś była pułapka, błąd. Początki niosły ze sobą nowości, a nowości trzeba było oswajać i jakimś cudem Skokowi jeszcze ani razu się to nie udało. Ciągle coś nie wychodziło.

Zawsze coś się pieprzyło i zaczynał się kolejny początek. A potem kolejny.

Wydawało się, że startowanie od nowa wpisało się na dobre w jego karierę w przestrzeni kosmicznej.

Była maszynownia wahadłowca, w której przypadkowo pomylił ze sobą dwa kable, kosztując statek trzy dni opóźnienia. Kto by pomyślał, że jedno drobne spięcie może spalić cały wielki generator chłodniczy.

Było stanowisko pilota na pasażerowcu wolnoprzejazdowym, na którym pracował z facetem tak niesamowicie nudnym, że zasnął w środku lotu na swoim fotelu, przy konsoli. W jednej sekundzie kontrolował uważnie drogę przed statkiem, udając zafascynowanie różnicami między poszczególnymi dialektami jakiejś tam rasy z jakiejś tam planety, która nic go nie obchodziła, w drugiej chwili obudziło go wycie syren, kiedy zaryli dziobem w skorupę starego tankowca, dryfującą w przestrzeni jak wielki śmieć.

Skok właził na pokłady, za każdym razem zaczynając od zera i za każdym razem coś szło nie tak. Początek numer siedem okazywał się być gorszy od początku numer sześć, aż wreszcie pobił własny rekord i zwolniono go, nim jeszcze postawił stopę na statku.

Leroy ogłosił restart systemu w środku nocy, kiedy Skok spał beztrosko i tym samym wyzerował wszelkie ustawione budziki. Mężczyzna obudził się, rześki i wyspany, tylko po to, by otrzymać komunikat, że statek, na którym miał rozpocząć pracę odbił już od portu kosmicznego i nie ma zamiaru wracać po jednego członka załogi „zbyt nieodpowiedzialnego, by móc stawić się na pokładzie na czas, by wykonać przekazane mu obowiązki".

Było źle, a potem było gorzej i choć Skok podchodził do wszystkiego z otwartym umysłem i dość pozytywnym nastawieniem, trzeba było przyznać, że zaczynał tracić cierpliwość.

Z jednego zlecenia na drugie, otrzymywał pozycje coraz niższe i stanowiska coraz mniej znaczące. Przy dziewiątym zatrudnieniu był pilotem numer dwadzieścia osiem w kolosie tak monstrualnym, że mógłby robić za mały księżyc. Wywalono go na najbliższym kosmodromie po sześciu dniach, ponieważ Leroy wjechał w nogę kapitana o jeden raz za dużo.

Im mniej Skoka szanowano, tym mniejszą miał on cierpliwość. Jego oficjalnym upadkiem była posada kontrolera stanu użytkowego sprzętu manewrowego, co okazało się piękną nazwą brudnego zajęcia, którym było czyszczenie pokładu.

Mężczyzna cały czas próbował, cały czas zaczynał od nowa i za każdym razem coś szło nie tak. Wyrzucano go przy najbliższych przesiadkach, wystawiając coraz to gorsze opinie, aż wreszcie miał reputację tak tragiczną, że starsi kapitanowie patrzyli na niego jak na szczura.

Być może właśnie dlatego, a być może z powodów innych, bliżej nieokreślonych, ale mających z pewnością coś do czynienia z jego potrzebą mówienia prawdy, prawdy i tylko prawdy, dziesiąta utrata pracy przez Skoka Tarkena przebiegła mniej więcej tak:

— Jesteś bezużyteczny! Ty mówisz mi, że studiowałeś w Akademi Organizacji Kosmicznej? Obijałeś się, już prędzej. Proszę bardzo, Tarken. Podaj mi wielkość największej, odkrytej w naszej galaktyce planety i rozmiar najmniejszego elementu elektronicznego, wykorzystywanego do budowy korpusu AI. Zadałem ci dwa, banalne pytania. Odpowiadaj, ty żałosna imitacjo pilota, albo wysiadaj z mojego statku — darł się opasły mężczyzna na środku pokładu sterowego.

Skok był uprzejmym człowiekiem. Pogodnym, pokojowym, z uśmiechem anioła.

Dlatego właśnie odchrząknął i zatrzepotał rzęsami w sposób, który nie przystoi żadnemu dojrzałemu mężczyźnie.

— Pierwsze jest, powiedziałbym, rozmiaru twojego ego — oznajmił, patrząc jak mężczyzna momentalnie czerwienieje na twarzy — a drugie odpowiada mniej więcej wielkości twojego fiuta. Kapitanie — dorzucił na koniec, nie omieszkując kiwnąć lekko głową.

To było, z pewnością, jego najhuczniejsze odejście z pracy dotychczas. W tym większym szoku się znalazł, kiedy na kolejnej wiadomości, która nadeszła z OK, z kolejnym przepisaniem na kolejny statek, w rubryczce „pełniona funkcja" napisane było jasno i wyraźnie, wielkimi literami „kapitan".

W jakiś dziwny, pokręcony sposób, to nie wróżyło nic dobrego.

Продовжити читання

Вам також сподобається

2.4K 676 22
Twoja osobista paczka papierosów, pamiętnik i za-po-mi-na-nie. Poczęstuj się. © drobnosc; 2022
4.7K 888 61
Pierwsza część serii ,,Kroniki Lost Waterfalls" Potwory, pomimo, że są silniejsze od ludzi zmuszone są do ukrywania się w cieniu. Jednakże, według pl...
#Technopolis# RP Від Bezimienna

Наукова фантастика

4.9K 106 15
Po prostu wejdź, jeśli chcesz :) Zapisy otwarte przez cały czas trwania RP •_×
7.2K 991 14
14 stacji 14 prostych wierszy 14 rozważań I jeden Bóg w tym wszystkim Wielki Post 2020. Cykl wierszy i rozważań. Jeśli chcesz użyć moich słów, zapyta...