Już mieli wracać do przybytku, już mieli brać się w nieskoordynowany pęd, gdy kaprawe oblicze Rodeltha przyrżnęło w nasiąkniętą popołudniowym deszczem glebę, pociągnięte przez nazbyt rozluźnione ciało niesione siłą bezwładności. Niezguła potknął się o długi, ciężki przedmiot, nie wiedzieć czemu rzucony byle jak w wysoką trawę. Niewidoczny w ciemnościach, niezadbanej zieleni, ukryty w gęstniejącym, gryzącym dymie.

– O, pacz! Topór sie znalaz.

Frangil aż przyklasnął, odnajdując swoją zgubę.

Wobec radości właściciela broni , Rodelth nie mógł się gniewać.

Bez niepotrzebnej opieszałości, ruszyli więc ku bramie, dzierżąc wysłużony rynsztunek. Uznali bowiem ów kierunek za najprostszą drogę ku możliwemu starciu z nieznanym wrogiem. Tego właśnie potrzebowali, mordobicia jak w dawnych czasach, kiedy to służyli w armii i co więcej, byli jako tako szanowani.

Przedarcie się przez tłum mieszczan, w popłochu goniący ku bezpiecznemu z ich punktu widzenia centrum, wymagało wysiłku godnego przynajmniej ludzi w kwiecie wieku. Podstarzali mężczyźni cierpliwie wymijali biegnące kobiety ciągnące za sobą zasmarkane dzieci i co bardziej tchórzliwych jegomościów sadzących dwa razy większe kroki niż zazwyczaj. Minęli również karczmarza, dźwigającego na dwukołowym wózku zebrany na szybko dobytek. Chyżo przebierali nogami, póki nie dotarli pod bramę. Mur wydawał się nienaruszony, patrząc od podstawy, aż po ozdobny wieniec na jego szczycie, wiele metrów ponad nimi. Za to za murem pokaźna grupa bliżej nieokreślonych osobników z zapałem waliła w bębny i sporadycznie wystrzeliwała ku miastu kule zielonego ognia.

Mężczyzn ogarnęły wątpliwości. Po ich stronie, pod bramą było bowiem pusto. Gwardia znajdowała się wysoko w górze, prując do agresora z łuków i kusz.

– Rodel, idziem na staro wieże. W tawernie żem slyszal, że majo tam sporo wiekowej broni. Luki i strzaly pewnie tyż.

– Chcesz walczyć na dystans? To do ciebie niepodobne.

– A mamy inne wyjście? Pewno, że bym chcial się oko w oko z wrogiem zmierzyć... Ale jak sie ni da... – Wzruszył ramionami, zerkając na fortyfikacje. – Przecie nawet nie wiemy kto za bramo stoi. Jak wróg będzie czy albo cztery razy jak ja, tom umarl w butach. Już ni te lata.

– Chyba dobrze rzeczesz. – Z niemałym rozczarowaniem ocenił motorykę swoich wątłych ramion, machając długim, wyszczerbionym mieczem.

Na szczyt wieży dotarli po trzech krótkich postojach na półpiętrach, wynikłych z kłującego bólu w kościach i jednym kryzysie oddechowym, w którego trakcie Frangil niemal odpłynął. Faktycznie znaleźli trochę broni, pokrytej kożuchem pajęczyn i mysich bobków. Uwagę Rodeltha przykuło jednak dziwne urządzenie ustawione w oknie strzelniczym. Sześcian na ruchomym trójnogu, emitujący pulsujące biało światło. Spod warstwy kurzu, prześwitywały fragmenty nieznanego pisma i tajemnicze symbole. Rodelth nie potrafił się oprzeć, by nie dotknąć zagadkowego przedmiotu. Miast jednak podejść ostrożnie i oprzeć na nim palce, nieuważnie zapętlił stopę w zwój porzuconych lin, popychając świecącą kostkę ku zewnętrzu. Obiekt jego zainteresowania przechylił się i wypadł w ciemność.

– Oj – jęknął i zaraz upadł na posadzkę, gdyż wieża zadrżała w posadach, a huk był tak przejmujący, że w uszach zadzwoniło mu tysiące dzwonów.

Białe światło oślepiło mężczyzn, wkradło się w każdy, najdrobniejszy zakamarek pomieszczenia, zalało miasto. Huczało, trzęsło, powietrze zapiekło, kurz i dym drażnił oczy, docierał głęboko do płuc.

Unosząc się z ziemi, jak się zdaje po chwili nieprzytomności, kaszląc, chrząkając i plując, Frangil wyciągnął ku równie otępiałemu towarzyszowi serdelkowaty palec.

– Jakie kurla, oj?! – zapytał, nadal mając w głowie durną reakcję kompana. – Pozabijać nas chcesz?! Co żeś niezgulo narobil?!

– Przecież, że niechcący... – Poskarżył się Rodelth grzebiąc sobie w uchu. – Potknąłem się i samo się popchło. Co miałem zrobić?

– Po co w ogle pchasz paluchy dzie nie wolno?! Gupiś czy jak? – Frangil zdenerwowany wyjrzał za okno. Kurz ograniczał widoczność co najwyżej do wyciągniętej dłoni. Zrobiło się cicho, jak makiem zasiał, nie licząc niekończącej się paniki w mieście za ich plecami. – Ryplo jak ta lala – ocenił fachowo. – Chyba żeś zmiót calo orkiestre. – W zamyśleniu podrapał się po łysiejącej głowie. – Ale nie myśle, żeby to nasi. Nasi tak nie grajo i ognia zielonego też nie majo.

Rodelth już miał odpowiadać, gdy do pomieszczenia wtargnęło kilku uzbrojonych, zdyszanych wojów.

– Który uruchomił artefakt? – rzucił ostro jeden z nich.

Umorusani bukietem śmiecia unoszącego się w powietrzu, wskazali jeden na drugiego.

– Cóż... – Wojak w zamyśleniu pogładzi się po brodzie. – Mógłbym poczekać, aż ustalicie wspólną wersję. Jednak czas mnie nagli. Pozostaje mi więc podziękować wam obu za uratowanie miasta. Nie mam pojęcia skąd wzięliście taką broń, ani jak ją uruchomiliście, jednak zmiecenie w pył armii orków... i to za jednym zamachem – Musiał na moment przerwać, żeby zwizualizować sobie zajście. – winno być sowicie nagrodzone. Korona jest waszym dłużnikiem panowie.

Skłonił się z wdzięcznością i uznaniem, a niespodziani obrońcy królestwa odwzajemnili grzeczność, uśmiechając się do niego w szczerbatym uśmiechu ludzi, których przypadek i niepojęty fart, zaprowadził na sam szczyt.

You've reached the end of published parts.

⏰ Last updated: Oct 09, 2020 ⏰

Add this story to your Library to get notified about new parts!

PIĄTA PORA ROKUWhere stories live. Discover now