TRADYCJA

66 5 3
                                    

        

Wiekowy budynek żeńskiego sierocińca skrył się pod grubym kożuchem białego puchu. Na tle czarnego, rozgwieżdżonego nieba wyglądał przytulniej i o wiele piękniej niż za dnia. W uczepionych dachu soplach odbijały się wielobarwne, parkowe lampki, a śnieg nadawał mu prawie że baśniowej aury. W każdym z niewielkich pokoików paliło się światło. Rozgrzane żarówki leniwie sączyły blask przez zakurzone klosze, zwisające smętnie z od dawna już niemalowanych sufitów. Każdy klosz był taki sam, otoczony identycznymi skromnymi meblami, nad identyczną, drewnianą podłogą z brzydkim brązowym dywanem, wydeptanym dziesiątkami par butów. Oświetlały one miniaturowe domy, tak bardzo odmiennych od siebie dzieci. Każda z szesnastu dziewczynek miała własną historię, wspomnienia, zarówno te szczęśliwe, jak i przepełnione smutkiem. Każda miała swoje zdanie na różne tematy, własne tradycje, zasady, którymi kierowała się w życiu i marzenia, których spełnienia tak bardzo oczekiwała. W żadnej z nich nie gasła nadzieja na lepsze jutro, nawet jeśli nie potrafiła, lub też nie chciała tego okazać. Choć ubogie i pozbawione rodziny, miały siebie nawzajem. Miały też opiekunki oddające im całe swoje serca, dobre wróżki, którym nie wiedzieć czemu poskąpiono magii.

Jedenastoletnia Mary usiadła na obitym gąbką parapecie i wyjrzała przez pokryte szronem okno, na zasypaną śniegiem ulicę. Oparła głowę w miejscu, gdzie beżowa ściana łączyła się z framugą, po czym w roztargnieniu drobnymi palcami przeczesała długie, rude włosy.

– Pięknie wygląda miasto o tej porze roku – powiedziała do leżącej na jednym z dwóch łóżek przyjaciółki. Jednocześnie, błyszczącymi, zielonymi oczami patrzyła na grubo odzianą parę, ciągnącą na sankach małego chłopca. Młodzi rodzice spacerowali pod migającymi iluminacjami, rozciągniętymi między wysokimi latarniami.

– Ja tam nie lubię zimy – burknęła pyzata brunetka, nie odrywając się od czytanej książki. – Nie przepadam za Świętami. Co roku to samo; Chojak z lasu, szykowanie niepotrzebnego jedzenia, masa brudnych naczyń i pan Anderson udający Świętego Mikołaja.

Mary zerknęła na nią przelotnie, ale nie skomentowała. Nie znosiła się kłócić, a miała oczywiście inne zdanie na temat Świąt. Uwielbiała je i z wypiekami na twarzy oczekiwała każdej kolejnej Gwiazdki. Radość sprawiało jej strojenie ustawionej w hallu choinki, wypiekanie pierników o przeróżnych kształtach i ozdabianie ich ciepłym, słodkim lukrem, klejenie pierogów, wąchanie zapachów pieczonego indyka i bulgoczącego w garze barszczu. Dzięki temu, że zakonnice prowadzące sierociniec pochodziły z różnych krajów, wybór wigilijnych potraw miały ogromny. Podziwiała pana Andersona, staruszka rok rocznie taszczącego na własnych przygarbionych plecach ogromny wór z prezentami dla dziewcząt. Prezentami skrywającymi zabawki z jego własnego sklepiku. Odkąd była wystarczająco duża, zdarzyło jej się pomagać starcowi w szykowaniu paczek. Liczyła, że i tym razem pani Wera pozwoli jej wybrać się do sympatycznego starca i wspólnie wybiorą oraz zapakują zabawki dla przyszywanych sióstr z sierocińca. Podobnież miała do tego lepsze oko, a dłonie sprawniejsze od pomarszczonych palców staruszka. Przynajmniej on sam tak twierdził. Mary uważała jednak, że i pan Anderson z wyborem radził sobie znakomicie, a zdobny papier zawijał i okręcał wstążkami iście po mistrzowsku. W końcu to on, kiedy nie patrzyła, wyszukiwał dla niej coś, co mogło i faktycznie bardzo jej się podobało. Nigdy nie chybił w jej gust, prezenty były zawsze cudowne.

Wyrwawszy się z zadumy, zeskoczyła lekko z parapetu. O bosych stopach podreptała do własnego łóżka i wtuliwszy się w grubą pierzynę, zapadła w spokojny sen.

***

– Panie Anderson! – Krzyknęła, wchodząc do sklepiku. Zza otwartych drzwi, do pomieszczenia wpadła za nią chmura białych płatków. Śnieżynki zatańczyły nad wystawką z bujanymi kucykami i stopiły się nim jeszcze opadły na ziemię. Dziewczynka pospiesznie zamknęła zdobne misternym witrażem skrzydło, aby nie poczynić większego zamieszania i dokładnie otrzepała wilgotne kozaczki. Pociągnęła zmarzniętym nosem, pocierając go niefrasobliwie wierzchem wełnianej rękawiczki.

PIĄTA PORA ROKUWhere stories live. Discover now