Przypadkiem

23 1 0
                                    


    O zmroku Frangil i Rodelth chwiejnym krokiem wytoczyli się z najbardziej parszywej tawerny po wschodniej stronie miasta. Karczma owa wzbudzała zgorszenie u ogromnej większości mieszkańców stolicy, a i do uszu przyjezdnych docierały pogłoski o szemranej klienteli okupującej przybytek usytuowany tuż przy skraju wewnętrznej fosy. Tawernę omijał więc każdy przy zdrowych zmysłach, z odrobiną przyzwoitości i rozsądku. Żaden z dwójki rzeczonych mężczyzn nie miał jednakowoż najmniejszych zahamowań, przed przekroczeniem zapyziałego progu, ani przed raczeniem się podłej jakości trunkami lejącymi się w melinie mętnymi strumieniami. Wręcz przeciwnie. Uwielbiali to miejsce. Nikt tu nikogo nie oceniał. Nikt nie gardził Frangilem, półkrwi krasnoludem o zbyt dużym nosie i pokaźnym brzuchu. Nikt też nie łypał krzywo na Rodeltha, któremu przytrafiło się być właścicielem wyjątkowo kaprawej facjaty okraszonej odstającymi pypciami. Nikt nie pytał, a pilnował własnych, często brudnych spraw.

Mężczyźni przecięli brukowaną uliczkę i wypełniony nieczystościami ściek spływający ku wątpliwym fortyfikacjom, za małym i zbyt kruchym, by ochronić kogokolwiek, mimo że mur okalający miasto zdawał się całkiem wysoki. Tak to już było w małych, zapomnianych przez świat państewkach, że w obronę nie warto było inwestować, bo i po co, skoro kompletnie nikt o nich nie pamiętał. Wsparci o obrośniętą porostami ścianę czyjegoś domu, moczymordy wspięli się po wyszczerbionych stopniach i powłócząc zmiękłymi nogami, dotarli do jedynego w okolicy skwerku, gdzie pożegnawszy się z resztkami przytomności, padli niemal błogo pod gałęziami głogu.

Do świata rzeczywistego przywróciło ich dopiero nieznośne dudnienie, jakby wszyscy kamieniarze w mieście, wraz z rodzinami i znajomymi, na hura postanowili wziąć się za łupanie ton opornego materiału.

Frangil uchylił ciężkie powieki. Mało nie zachłysnął się własną śliną i byłby przysiągł, że chyba puścił bąka.

– Pierony! – wykrztusił, zanosząc się mokrym kaszlem. – Rodel! Miasto sie na zielono paly! Zamek w plomieniach stoi!

Przekrzykując dudniące odgłosy i płynące ze wschodu fale podniesionej wrzawy, tarmosił kolegę za utytłany błotem rękaw.

– Budź że sie mendo jedna! Spopieli cie rychlo i zbierać nie bedzie czego.

Coś łupnęło groźnie tuż za rogiem, wyrzucając w powietrze pióropusz desek. Ziemia zadrżała wrogo pod stopami. Rodelth wciągnął powietrze tak gwałtownie, że aż zaświszczało. Zerwał się do umownego pionu. Nadal dziwnie odchylał się ku lewej i chwiał niczym wierzbowa wić na wietrze, jednak zaczynał rozumować jak należy, a przynajmniej w stopniu adekwatnym do stanu po spożyciu dużych ilości alkoholu. Spojrzał rozbieganymi oczami na pół-krasnoluda.

– Rusz no sie. Stolycy trza bronić.

Zakomunikował mu ten, już nieco spokojniej, gotów czym prędzej ruszyć ku wrzawie narastającej pod boczną bramą, tuż obok starej, nieużywanej od lat wieży. Pochylony podciągnął kozaki. Wyprostował się. Poprawił pas opinający go pod brzuchem i począł macać dłonią za plecami.

Rodelth patrzył jak na twarz pół-krasnoluda z wolna wypełza panika.

– Pierony.

Frangil spojrzał na towarzysza z przestrachem.

– Chyba żem gdzieś swój topór zapodzial. – Obrócił się niezgrabnie wokół własnej osi. – Gdzie żeśmy szedli?

– No jak to gdzie? Schodami przyszliśmy. Innej drogi nie ma.

– Myślisz, że tam on je? Myślisz, czy aby mi pod chato Wery nie wyleciol?

– Gdzie tam. Taki raban, jak ten kawał żelaza robi, obudziłby pół dzielnicy, gdyby „tak se o" wypadł. Pewnie w tawernie zostawiłeś. Nie pierwszy to zresztą raz.

Du har nått slutet av publicerade delar.

⏰ Senast uppdaterad: Oct 09, 2020 ⏰

Lägg till den här berättelsen i ditt bibliotek för att få aviseringar om nya delar!

PIĄTA PORA ROKUDär berättelser lever. Upptäck nu