ŁOKIEĆ

84 2 6
                                    


– Biegiem Zwolski! – krzyczał ogolony na łyso mężczyzna, przecinając w pełnym pędzie niemal pusty parking. Granatowa torba w żółtą jodełkę obijała mu się boleśnie o udo, pobrzękując swoją zawartością w rytm szybkich kroków. – Przebieraj tymi krótkimi girami, do kurwy nędzy!

Biegnący za nim grubas pochłonięty kontrolą nad utrzymaniem równowagi i okularów uporczywie zsuwających mu się z nosa, ledwo słyszał krzepkiego towarzysza, dobiegającego już prawie do uliczki, w której ukryli samochód. Miał wrażenie, że głośny, świszczący oddech wydobywający się spomiędzy jego spierzchniętych warg, zagłuszał wszystkie inne dźwięki, także te niepokojące, co akurat wpływało nań pozytywnie. Zupełnie jak szum spuszczanej w kiblu wody, inicjowany dla pozornej intymności podczas załatwiania potrzeby w miejscu publicznym. Spaślak z trudem łapał powietrze w palące go żywym ogniem płuca, a jego nogi zdawały się przekształcać w dwa rozpalone pogrzebacze wetknięte proporcjonalnie po obu stronach falującego pod spodniami tyłka. Przez ciężki plecak wpijający się w ramiona i w wyniku wrodzonego braku koordynacji, skręcając za róg budynku z czerwonej cegły, wyłożył się całym sobą na brukową kostkę. Odnotowując alarmujący, rozlewający się promieniście od lewej skroni ból, zerknął na przekrzywiony szyld Poczty Polskiej. W zamroczeniu pomacał opuszkami palców po policzku, powlekając je lepką krwią. Bluzgnął na nieczynną filię, tak jakby winna była niefortunnemu zajściu.

– Zwolski! – zawołał na niego łysy, w pośpiechu otwierając bagażnik.

Nie było czasu na użalanie się nad sobą. Musieli w tej chwili ruszać. Zza pleców niósł się tupot wielu stóp. Zwolski chciał czy nie chciał, zmuszony był wziąć się w garść. Spiąć poślady, zacisnąć zęby, a przede wszystkim zapomnieć o mroczkach przed oczami i rwaniu w łokciu. Podciągnął się więc niezgrabnie na kolana i z łoskotem zrzucił plecak na ziemię. Chwiejnie, podtrzymując się dłońmi podłoża, złapał niepewny pion. Nie tracąc czasu, pociągnął za sobą tobół, celując wzrokiem w otwarty bagażnik. Materiał na granicy rozdarcia szurał o bruk. Kolega ponaglił go nerwowym machnięciem ręki. Wsiadał właśnie za kierownicę, jednocześnie wydobywając zza paska kradziony pistolet. Odłożył broń do szufladki przy skrzyni biegów i odpalił silnik. Sekundę później w bagażniku łupnęła druga część łupu, przygniatając pozostawioną luzem gaśnicę. Czarna klapa opadła z trzaskiem, domykając się tylko dzięki milimetrom pustej przestrzeni, dzielącej metal od ładunku. Mało brakowało, a straciliby kolejne, cenne sekundy.

– Jestem – wydyszał Zwolski, wdzierając się na siedzenie pasażera.

Nie zdążył dobrze zamknąć drzwi, gdy samochód ruszył, wzniecając spod kół tumany kurzu. Drobne kamyczki obsypały przednią szybę zaparkowanego obok forda fiesty, kiedyś białego, teraz barwy chłodnego popiołu.

– Człowieku! Przez ciebie prawie nas dorwali! Tyle razy ci mówiłem...

– Jak rany, Sławek. Robiłem, co mogłem.

Zwolski nadal walczył z oddechem. Głos mu się załamywał. Próbował zapiąć pas, lecz coś blokowało go pod fotelem. Pewnie zadzierzgnął się na szynie, dociśnięty ciężarem mężczyzny. Dał sobie z nim spokój.

– Poza tym, to był twój pomysł. Napaliłeś się na tę miejscówkę jak szczerbaty na suchary. – Spojrzał przez okno, z pełnym skargi grymasem. Sławek się nie odzywał.

– A powtarzałem. Tyle razy powtarzałem, że to głupi pomysł. Żebyśmy dali sobie spokój. Ale ty: Nie! Nachapiemy się jak nigdy! – mówił, nie odrywając wzroku od mijanych samochodów. – Mógłbyś mnie do diabła nieraz posłuchać! Kto niby zadecydował, że to ty tutaj rządzisz? Co? Jakoś sobie nie przypominam...

PIĄTA PORA ROKUWhere stories live. Discover now