Rozdział szósty

15 3 0
                                    

Doskonale zdawałem sobie sprawę z corocznych wakacyjnych wyjazdów Andżeli nad jezioro. Pamiętałem też, jak ubolewała nad tym, że w tym roku nie może zabrać ze sobą Jes. Nie spodziewałem się jednak, że w tym przypadku ponownie stanę się jej zastępstwem.

One znały się od dzieciństwa. Jessica niejako należała do rodziny. Ja nie.

Spotkaliśmy się z rana, jak zawsze. Andzia upychała ostatnie rzeczy do walizki, aby zaraz potem ponownie je odłożyć. Sytuacja wcale się nie poprawiała dzięki stałym wtrąceniom jej matki, która próbowała usilnie przekonać ją do zabrania dwóch par butów. Rude dziewczę podśmiechiwało się za każdym razem, wtrącając między tym przeciągłe „mamo" oraz deklaracje swojej dojrzałości. A ja znów stałem tam jak kołek.

Nasłuchawszy się historii o szkle wbitym w stopę i o tym, jak Andżela miała w zwyczaju nigdy nie wracać na czas z wakacji, opadłem na materac.

Cała trójka wraz z ojcem An (który dotąd wydawał mi się najbardziej spokojny) urządzała istny harmider wokół naszego sześciodniowego wyjazdu.

Wcześniej moja osoba wyjeżdżawszy zazwyczaj co roku na (aż) miesiąc (na owe zadupie), ledwo doświadczyła połowy z tego, co działo się w domu Państwa Muchomor-Biedroń. Ale to w porządku. Podobno ludzie w naszym wieku mają wszystko gdzieś i nie powinni oczekiwać czułości, przede wszystkim od rodziców, z którymi przecież się nie dogadują.

— Te czy te? — spytała Andżela, wskazując na parę okularów przeciwsłonecznych. Pierwsze były jaskrawo-czerwone w kształcie serc, drugie natomiast mdłe z jasną brzoskwiniową obwódką. 

— Które kojarzą ci się z czymś miłym. Chodźmy.

— Prawie mówisz jak człowiek z marzeniami.

— Jestem człowiekiem z marzeniami. Marzy mi się na przykład, abyśmy znaleźli się już w aucie.

~*~

Zasnąłem na tylnym siedzeniu samochodu wsparty o szybę. Czułem duszność w płucach i pot spływający po moim czole. Śniłem o tym, jak wtapiam twarz w jej włosy i okazuje się, że pachną słońcem.

Obudził mnie powiew świeżego powietrza. To była ona. Rozchyliła okno na całą szerokość, wychylając głowę za nie, jakby była psem, i jak zawsze nie zważywszy na rugania matki. Roześmiała się. Zaspanymi oczami przyglądałem się jej falującym włosom. 


~*~

Jej wujostwo było przemiłe. Mogliśmy do woli spędzać całe dnie w lesie i nad jeziorem, a oni nie wchodzili nam w drogę. A to wszystko za przynoszenie gazety (Panu Stanisławowi) i bułek z pobliskiego sklepiku oraz pomoc przy obieraniu ziemniaków (Pani Mirenie). Może przy okazji też za ignorancję ich skrajnych politycznie poglądów. Andżelika bała się tych tematów. Oboje wtedy milkliśmy (ja natomiast, bo zawsze starałem się być cicho). 

Wspólnie dzieliliśmy czas głównie przy posiłkach. Parę razy zasiadliśmy też wieczorem wspólnie na tarasie. Tupała wtedy stopą. Każdego wieczoru sadowiliśmy się też wspólnie przed telewizorem, aby obejrzeć skecz kabaretowy. Andzia strasznie kręciła się w tym beżowym fotelu, lecz zawsze wytrzymywała choćby dziesięć minut. Szanowała tę dziwną, skromną tradycję na swój sposób.

Ludzie, których mijaliśmy, często witali nas uśmiechem lub kiwnięciem głowy. Kobieta za ladą dopytywała się, co słychać u rodziców (czasem wspominali też o bracie). Rzadziej pytali jednak o Jessicę. Pani Mirena krzywiła się na dźwięk jej imienia. 

Widziałem, że dla niej to miejsce było drugim domem. Nigdy nie oceniała krzywego pomostu. Nie narzekała też na ilość komarów z racji położenia domku letniskowego jej wujostwa, mimo iż ugryzienia na jej łydkach były naprawdę liczne. Dziwiłem się, że ktoś, kto stale wymagał na co dzień nowych wrażeń, mógł się odnaleźć w tak wielu rutynowych i prostych czynnościach.

Szybko zrozumiałem, czemu Andżelika tak kocha to miejsce (a przynajmniej tak mi się wydawało). Pragnąłem rozumieć. Chciałem stać się człowiekiem z (wieloma) marzeniami — bo do tych bez zdawała się mieć niejasny stosunek. Może to był żal. Może to była pogarda. Cokolwiek to było, nie chciałem, aby mnie tak postrzegała.

Często wyrażała się tak o swoich rodzicach. Jej oczy uciekały wtedy w bok. Mówiła, że je stracili. Nigdy jednak nie wspominała, w jaki sposób. Ona nie obgadywała ludzi. Czasem po prostu jakieś słowa same z niej ulatywały. Znając jednak jej pogląd na małżeństwo (które uważała za zatracenie znaczenia jednostki) oraz posiadanie dzieci (co natomiast postrzegała jako pusty wymóg społeczeństwa), myślę, że mogła czuć się niejako winna, choć bezsprzecznie kochała swoją rodzinę (wraz ze wszystkimi wadami jej członków, jak uszczypliwość jej brata, perfekcyjność matki czy brak asertywności ojca).

Nie lubiłem przyjmować do siebie tej myśli, ale Andżelika często sobie zaprzeczała. Ostatecznie mogła się nawet wydawać zagubiona, jak my wszyscy.

Taka właśnie była: niewinna jak dziecko, którym pragnęła pozostać do końca życia.

Wszystkie odcienie (jej) piękna [✔]Where stories live. Discover now