rozdział czwarty

159 18 0
                                    




Potężny rozbłysk Mocy odepchnął mnie z tak nieujarzmioną, dziką siłą, że moje ciało przeleciało bezwładnie kilka metrów, by z hukiem odbić się od ściany Sali. Skroń lepiła się od krwi, nie mogłem nabrać powietrza. Obraz rozmywał się i drgał, widziałem jedynie niewyraźne kontury, ostre światło.

Dzwoniło mi w uszach i nie byłem w stanie się podnieść. Góra i dół zamieniły się miejscami. Próbowałem uspokoić oddech, ale miałem wrażenie, że krztuszę się powietrzem. Nie mogłem złapać tchu, nie mogłem myśleć. Moje ciało zaczęło drżeć niby w konwulsjach, bo straciłem kontakt z Mocą.

Nie. To nie to. Moc wciąż przepływała przeze mnie strumieniem energii, który przytłumiło moje gorączkowe szukanie czegoś jeszcze. Sięgałem umysłem po tę jedną nić, ale moje niematerialne palce dotykały próżni. Anakinie, pomyślałem z rozpaczą, ze strachem, z obezwładniającym poczuciem wyrywania z piersi czegoś, co było mi najdroższe. Ze wszystkim, czego wyrzekłem się jako Jedi, a co wezbrało we mnie w obliczu straty. Jego nieobecność mogła zniszczyć mnie nieodwracalnie, bez nadziei na scalenie. Była to droga, z której nie mogłem zawrócić. Nie chciałem. Anakinie, proszę.

Nie wiedziałem, ile czasu minęło. Przyciskałem dłoń do klatki piersiowej, jakbym w nagłym akcie naiwności liczył na to, że będę mógł wykorzystać swoje serce jako kompas. Coś się jednak popsuło, coś było nie tak. Więź, która jednoczyła nas w sposób najbardziej intymny, niepodobny do niczego innego. To spoiwo splatające nasze istnienia niemal ostatecznie. Zerwane. Zniszczone. Zostałem z końcem łączącego nas pasma, przeciętego, przypalonego na brzegach ropiejącą czernią, najbardziej barbarzyńską odmianą energii kotłującej się na rubieżach Mocy.

Kątem oka dostrzegłem ruch. Wydałem z siebie zdławiony jęk, gdy znajoma sylwetka zaczęła nabierać wyrazistości. Mrugałem wściekle, próbując odpędzić przymglony woal, który zniekształcał wszystko w moim polu widzenia. To jednak nie było ważne, mogłem się poruszać. Musiałem się do niego dostać. Zacząłem się czołgać, mozolnie i z poczuciem największej porażki, udręki odbierającej mi dech. Anakinie, spróbowałem raz jeszcze, ale pustka odbiła się echem w całym moim ciele. Nie było nic, po co mógłbym sięgnąć.

Leżał na boku, a jego klatka piersiowa unosiła się lekko, choć w niepokojącym, nierównym rytmie.

- Anakinie – wychrypiałem, wyciągając ku niemu dłoń. Dotknąłem jego nadgarstka i krzyknąłem, przeszyty jakąś nienazwaną torturą. Mój umysł smagnęło cierpienie tak potężne, tak nieskończone, jakbym nagle został zepchnięty w języki nieubłaganego ognia. Coś przypalało mnie od środka. Byłem cały, ale zacząłem się rozpadać. Nie zostało ze mnie już nic.

Na skraju świadomości poczułem palce zaciskające się na moim nadgarstku. Otuliła mnie ciemność, w której nie było niczego, w której nie wiedziałem jak szukać. Mrok zwiastujący wieczne zagubienie. Zapadałem się, nie mogąc wydać z siebie głosu, ani zobaczyć jedynego światła, które mogło wydobyć mnie na powierzchnię. Nawoływałem go, ale był poza moim zasięgiem, zbyt daleko, wymykał mi się, a ja wymykałem się jemu. Opadałem. Głębiej, głębiej, głębiej. Nie mogłem go uchwycić i pośród niemej pustki była to moja najgłośniejsza myśl.

unchanging souls | obikinWhere stories live. Discover now