EKSPERYMENT PROFESORA SCHAFFERA

21 1 0
                                    

„Co pan powie na mały eksperyment?"

Pamiętam dzień, w którym profesor Schaffer powitał mnie tym pytaniem. Byłem wtedy doktorantem religioznawstwa na Uniwersytecie Miskatonic, słynnej na całą Amerykę placówce naukowej miasta Arkham. Zajmowałem się badaniem pradawnych kultów pogańskich, a profesor Schaffer był moim naukowym opiekunem. Specjalizował się w czymś, co sam określał mianem „religii prastarych", a w rzeczywistości były to zakrojone na szeroką skalę poszukiwania śladów duchowości wśród prehistorycznych pamiątek, jakie pozostawiły nam dzieje. I chociaż sama tematyka była niesamowicie intrygująca, większość pracowników naukowych Miskatonic pukała się w czoło, wyśmiewając w kuluarach szalone teorie Schaffera. Lubiłem profesora, ale mnie również niespecjalnie przekonywały jego wymysły. Czasami potrafił podważyć całe epoki badań historycznych, snując kolejną wizję inteligentnych stworzeń zamieszkujących Ziemię na długo przed człowiekiem. W takiej sytuacji często zastanawiałem się, czy byłbym w stanie zaryzykować własną karierę, by wesprzeć go w badaniach. Poświęcił mi dużo czasu i uwagi, pomagając stawiać pierwsze kroki w uniwersyteckich kręgach, a bez jego wiedzy i pomocy w zakresie pradawnych religii spędziłbym tygodnie w bibliotekach. Ale wiedziałem, że kiedyś nadejdzie dzień, w którym będę musiał spłacić dług. To był ten dzień.

„Eksperyment?", odpowiedziałem pytaniem, starając się zachować neutralny, spokojny ton. Widziałem charakterystyczne dla Schaffera rumieńce pokrywające całe jego poliki, a zatem wpadł na kolejny ze swoich genialnych pomysłów. Szczerze mówiąc, bałem się tego, co miałem usłyszeć. Udział w jakimkolwiek praktycznym przedsięwzięciu opracowanym przez profesora mógł mieć tylko jeden finał – całkowitą kompromitację. Nie jego, ale moją. Pięknie by to wyglądało: doktorant religioznawstwa bierze udział w pseudonaukowych badaniach z dziedziny, w której się specjalizuje. Do dziwactw Schaffera wszyscy byli przyzwyczajeni, poza tym – oprócz swoich teorii – miał na koncie także mnóstwo wartościowych, klasycznych publikacji, na których opierali się uczeni z całego świata; zupełnie czymś innym byłoby poparcie jego idei przez młodego naukowca, nawet, jeśli byłby to jego protegowany. Środowisko szybko eliminowało takie jednostki, będące zagrożeniem dla powagi nauki.

„Mam coś, co powinno pana zainteresować, doktorze". Zawsze zwracał się do mnie per „doktorze", chociaż jeszcze sporo mi brakowało do tytułu. Było to całkiem sympatyczne, biorąc pod uwagę, że inni profesorowie raczej nie okazywali nadprogramowego szacunku dla młodszych stopniem, stażem i wiekiem współpracowników. Ale nie Schaffer, on był inny. Pochodził ze starej niemieckiej rodziny, która po I wojnie światowej uciekła z Europy, by zasilić kulturalną emigrację, jaka rozwijała się w Stanach Zjednoczonych. Schaffer miał wtedy 40 lat i był świeżo upieczonym habilitantem, zatem bez problemu znalazł pracę na uczelni. Wybrał Miskatonic, bo nasza placówka słynęła z badań nad kulturą, a on specjalizował się w historii i religiach dawnych. Pamiętam go, bo ja wtedy zaczynałem studia. Zwracał uwagę, ubrany zawsze w nienagannie skrojony, trzyczęściowy garnitur w kratę, z dobranymi do niego dodatkami w postaci krawata, poszetki oraz pięknej, złotej dewizki, na którą spoglądał dosyć rzadko. Studenci uwielbiali go za wiedzę, uprzejmość i staromodne maniery – cechy, jakimi nie mogli się pochwalić inni wykładowcy. Pracownicy lubili go, bo dużo wnosił do dyskursu naukowego, solidnie pracując nie tylko na profesurę, ale na legendę uniwersytetu. Ale chyba najbardziej lubiły go dwie podstarzałe bibliotekarki, ponieważ spędzał w czytelni więcej czasu, niż którykolwiek student czy wykładowca.

„Wczoraj otrzymałem paczkę z Francji. Mój zaprzyjaźniony profesor z Sorbony zdobył dla mnie coś, co swoją wartością może przewyższyć wszystkie zbiory tej uczelni!", wykrzyknął, a jego poliki stały się jeszcze bardziej rumiane. Cały Schaffer. Miał znajomych dookoła świata, więc jeśli potrzebował czegoś z Chin, po prostu wysyłał kilka listów, do kilku przyjaciół. Ot tak, dla pewności. Ale jego znajomy z Francji to była zupełnie inna historia. Pracując z Schafferem tyle czasu, poznałem nieomal wszystkie jego kontakty i jestem przekonany, że gdybym powołał się na jego osobę i napisał do któregoś z jego przyjaciół z prośbą o jakiś rzadki przedmiot czy dane naukowe, otrzymałbym je listem zwrotnym z niezbędnymi grzecznościami. Chyba, że napisałbym do tajemniczego profesora wykładającego historię literatury na Sorbonie. Wtedy nie dość, że najprawdopodobniej nie otrzymałbym odpowiedzi, to stałbym się największym wrogiem i przeciwnikiem Schaffera, dbającego o tę znajomość, jakby nie chodziło o kolegę po fachu, ale co najmniej papieża. Był to jedyny przyjaciel profesora, którego ani nazwiska, ani imienia nie było mi dane poznać. Domyślałem się, natomiast, że człowiek ten, oprócz wykładania jakże szlachetnego przedmiotu na najstarszej uczelni świata, para się również nieco mniej szlachetnym procederem szmuglowania białych kruków, do których zapewne miał dostęp.

Eksperyment Profesora SchafferaWhere stories live. Discover now