Riddled Bird

208 18 6
                                    

Słońce nigdy nie świeciło w tym mieście.

Zresztą, wszystko było tu nie tak. Albo było się szychą, albo nikt o ciebie nie dbał. Należało się do półświatka lub współpracowało z policją. Żaden wybór nie był dobry.

Krople deszczu rzęsiście spadały na ziemię, odbijając się głośno od brudnego bruku. Ciężkie glany nieustępliwie stukały o podłoże, z sekundy na sekundę coraz szybciej. Mimo to, kroki były nierówne, jakby stawiane w bólu. Przeciągane.

Zza rogu starej kamienicy wyszedł Oswald, w ręku trzymając fioletową parasolkę. Jego palce zaciskały się na uchwycie tak mocno, że pobladły mu knykcie. Czarne włosy jak zawsze były ułożone niestandardowo, z grzywką opadającą na czoło w sposób przypominający pióra. Ciemne cienie pod oczami kontrastowały z bladą skórą. Zielone oczy były podkreślone eyelinerem i maskarą. Usta zaciskał w cienką linię.

Nie miał na to wszystko siły. Ubrany od stóp do głów w czerń, szedł przed siebie, kulejąc. Zapomniał swojej bluzy, a dzień był wyjątkowo paskudny. Chłód zawsze sprzyjał bólowi, a nie go koił. Poprawił torbę zwisającą z ramienia.

Był spóźniony. Nie, żeby wyjątkowo zależało mu na lekcjach, choć nie mieszkał tak daleko od szkoły. Jedynym powodem, dla którego dalej tam chodził była matka. Nie chciał przysparzać jej więcej zmartwień. Była jedyną osobą, której na nim naprawdę zależało.

Zawsze powtarzała, że nikomu nie można ufać. Nikomu, oprócz niej. Nigdy nie zaprzeczał.

Nagła fala zimna i wilgoci wytrąciła go z rozmyślań, tak samo jak odgłos gasnącego silnika i odgłos otwierających się drzwi. Zatrzymał się i złożył parasolkę, po czym oparł się na niej, z wściekłością patrząc na wysiadającego ze starego, czerwonego samochodu chłopaka. Nieznajomy, po zamknięciu drzwi, nerwowo się uśmiechnął i poprawił okulary. Jego dłonie widocznie drżały.

Był zdecydowanie wyższy, co sprawiało, że od początku nad nim górował. Krótkie, brązowe włosy falowały się delikatnie, szczególnie kosmyki opadające na czoło. Czekoladowe oczy wyglądały niepewnie zza szkieł. Ubrany był w szary płaszcz, koszulę w kratę i ciemne spodnie. Nosił zielone trampki.

– O rany... – powiedział trzęsącym się głosem nieznajomy, podchodząc bliżej. Oswald w ciszy walczył z narastającą pokusą, aby go skrzyczeć. Ten dzień nie mógł być gorszy. –Najmocniej przepraszam! Dopiero się wprowa... nic ci się nie...

Nie mógł tego słuchać. Uniósł dłoń w uciszającym geście. Parsknął cicho, wzdychając.

– Posłuchaj, przyjacielu, nie obchodzi mnie...

Fala ciepła, która niespodziewanie go otoczyła, sprawiła, że spojrzał na chłopaka nieufnie. Na jego ramionach znajdował się teraz płaszcz. Chłopak stał bardzo blisko niego, zdecydowanie przekraczając jego strefę osobistą. Uniósł jedną brew, odrobinę się odsuwając. Nieznajomy znów poprawił okulary, wpatrując się w bliżej nieokreślony punkt za nim. Przestąpił z nogi na nogę, jakby nad czymś się zastanawiając.

– Pełna sprawiedliwości, wynagradzam straty. Zamazuję błędy, odkupuję winy. Przepraszam za krzywdy, płacę za szkody. Czym jestem?

Oswald mrugnął dwa razy, ściągając brwi. Nieznajomy się uśmiechał.

– Czy ty... czy ty właśnie zadałeś mi zagadkę?

Wydawało mu się, że czekoladowe oczy, spoglądające teraz prosto na niego, zabłyszczały z zainteresowaniem. Ale równie dobrze mogły to być krople deszczu, które pokrywały szkła.

Riddled Bird |nygmobblepotWhere stories live. Discover now