W Tower

118 13 10
                                    


18 maja 1536 r.

Ledwo zsiadłam z konia, a mała Elizabeth już do mnie przybiegła. Uśmiechnęłam się do córki i wzięłam ją na ręce. Dziewczynka zaśmiała się i pocałowała mnie w policzek.

~ Kocham cię, mamusiu ~ powiedziała. ~ A tatuś był na mnie zły... ~ nie dokończyła, gdyż dostrzegła groźny cień ojca, który pojawił się przy wejściu do zamku. Postawiłam córkę z powrotem na ziemi.

~ Idź się bawić, Lizzy. Za chwilę do ciebie przyjdę ~ oznajmiłam, a w sercu czułam ogromny strach, ponieważ wiedziałam, iż ten nieobliczalny mężczyzna mógłby skierować swój gniew na tę niewinną dziewczynkę.

Elizabeth odbiegła, a ja zamarłam w miejscu, gdy usłyszałam:

~ Nie uciekaj, Anne! Musimy porozmawiać! ~ Wiedziałam, iż oznaczało to, że znów poczuję na własnej skórze siłę gniewu króla.

Tak, jak wtedy, gdy nie urodziłam mu syna. Zdania „ Jesteś słaba, kobieto! Jedyne, co mi dałaś, to równie słabą i lękliwą córkę!", prześladowały mnie od wieków, były mą zmorą.

Obudziłam się przerażona. Me serce galopowało ze strachu, w głowie pulsował natrętny ból.

─ Lizzy ─ wyszeptałam cicho i rozpłakałam się, gdyż nie było jej przy mnie. ─ Przepraszam! ─ zawołałam zrozpaczona, a wtedy usłyszałam, jak strażnik załomotał w drzwi mojej celi i kazał mi się uspokoić.

Otarłam łzy rękawem koszuli nocnej i spojrzałam w stronę okna. Wciąż była noc, która dla mnie była niekończącą się torturą, a towarzyszące jej cierpienia miały zakończyć się rano, wraz z moją śmiercią.

Sen powrócił. Usiłował zmusić mnie, abym poddała się jego woli. Przetarłam oczy i odgoniłam go od siebie. Zamierzałam walczyć do końca.

Zamknęłam oczy i myślami powróciłam do mojej osamotnionej córki. Ujrzałam ją, wyglądającą przez okno komnaty pogrążonej w mroku; drobnymi paluszkami stukała w szybę.

─ Mamusiu, wróć do mnie ─ powiedziała, a w jej brązowych oczach zalśniły łzy.

Znów zaczęłam płakać, gdyż sen ponownie postawił mi ultimatum, zabierając mnie siłą od mojej Elizabeth.

Przyjęłam je, zasnęłam.

Z niespokojnego snu wyrwał mnie poranek, który zalał mą celę krwawym, słonecznym blaskiem. Wstałam i byłam pewna, że gdy me stopy dotknęły chłodnej posadzki, usłyszałam, mimo grubych murów twierdzy, pełne nienawiści „Chodź do nas, Anne! Dziś twój wielki dzień, wiedźmo!"

Nagle usłyszałam złowieszczy zgrzyt i drzwi do celi otworzyły się. Dostrzegłam ponury, mroczny korytarz i kilku żołnierzy. Przypatrywali mi się chciwie, jak wilk ofierze, którą miałam dziś zostać ku uciesze mych przeciwników.

─ Boże, miej dla mnie litość ─ wyszeptałam zatrwożona, po czym uspokoiwszy się, pozwoliłam, aby zaprowadzili mnie przed oblicze Pana.

Samotność Anny BoleynWhere stories live. Discover now