T2 Rozdział 11

1.2K 25 0
                                    

Agnes

Minął tydzień, odkąd wybudziłam się z śpiączki. Kyle nie odstępował mnie choćby na krok. Nie rozumiałam jego nadopiekuńczego zachowania, przecież jak sam twierdził byliśmy bezpieczni, a trzy "obiekty", które stanowiły realne zagrożenie, zostały przez nich złapane i osadzone w więzieniu. Siedzę właśnie w tymczasowej jadalni watahy i patrzę z niezrozumieniem na mojego mate, który kłóci się z Arthurem o jakąś mało istotną rzecz niedotyczącą stada. Mężczyźni wymieniają ostre zdania, po czym zaczepnie mierzwią sobie włosy. Jem właśnie swoje płatki, gdy dosiada się do mnie Rebecca, dziewczyna bety.

- I jak tam Agnes? Dajesz radę? - pyta o to samo co wszyscy. Odkąd wróciłam wszyscy, ale to wszyscy nadają w kółko o tym jak sobie radzę ze stratą tyłu bliskich mi osób. Na miłość Boską ile można odpowiadać na te nużące i przypominające mi o tej tragedii pytania. Czy oni nie rozumieją, że starych ran się nie rozdrapuje i po prostu idzie się na przód, nie patrząc w tył. Prawda była taka, że przywykłam do tej myśli, ale nie oznaczało to, że chętnie rozmawiałam na temat zamordowanych w brutalny sposób bliskich. Mimo mojej wewnętrznej furii, porywam się na ciepły, choć niemrawy uśmiech i przesłodzonym głosem odpowiadam:

- Jakoś daje. - tak odpowiadałam za każdym razem,bo czego mogli ode mnie oczekiwać? "Nie daję tak szczerze rady, kiedy dzień w dzień mnie o to pytacie" czy może "Byłoby lepiej, gdybyście zajęli się swoim nudnym do szpiku kości życiem". O je wersje, były jak dla mnie zbyt agresywne, dlatego zawsze odpowiadałam lakonicznie. - A wam jak się powodzi? - pytam, chcąc zmienić temat na inny. Nie lubiłam być głównym celem naszych rozmów z innymi.

- Jakość daję radę, nie wiem czy doszły cię słuchy, ale spodziewamy się z Arthurem dziecka. - powiedziała wesoło brunetka i pogładziła swój brzuch dłonią. Ucieszyła mnie ta wieść, że stado mojego mate się powiększa, lecz czy był to dobry czas na zakładanie rodziny? Przecież tymczasowo dom główny watahy został przeniesiony do dosyć starego i obskurnego budynku. Z rozmów z Kylem dowiedziałam się, że kolejnego "domu głównego" nie będzie, a każdy wilkokrwistych należący do naszego stada zamieszka maksymalnie sto kilometrów od domu Alfy, którego lokalizacja jest mi bliżej nieznana.

- A wy z Kyle'm kiedy planujecie założyć rodzinę? - pyta rozanielona Rebecca, przywracając mnie na ziemię. Patrzę na nią przez dłuższą chwilę nie widząc co odpowiedzieć. Nie chciałam w tak młodym wieku zostać matką, nawet nie przeszło mi przez myśl pomysł o ciąży. Zostałam wychowana w rodzinie dosyć mocno wierzącej, o ile można nazwać tak wioskę, w której się wychowywałam. Zasadami, którymi się głównie kierowałam były : "pierw ślub potem dzieci". Aname nadgorliwie wpajała mi te cztery wyrazy do głowy, a gdy zapytałam kiedy ona w końcu wyjdzie za mąż, przestała wtrącać się w moje życie miłosne. Ale czy życiem miłosnym mogę nazwać miłość do pluszowego misia, który przez okres mojego dzieciństwa udawał mojego chłopaka. Nie żebym była jakaś dziwna, jednak w wiosce nie było chłopców w moim wieku. Nawet jeżeli by byli, trafiali od razu na szkolenie do armii orfan, a ślad po nich ginął, aż nie ukończą dziewiętnastego roku życia. - A więc?-ponowią pytanie dziewczyna.

- Nie planujemy z Kyle'm mieć dzieci w najbliższym czasie. - mówię i z powrotem zaczynam jeść płatki. Dziewczyna z rezygnacją, wstaje z krzesła i rusza w stronę części sypialnianych budynku. Nie żebym nie lubiła Reb, ale czasami męczy swoimi pytaniami. W sumie blondynką dołączyła do stada niedawno. Arthur poznał ją w trakcie polowań. Zawiła historia dwojga osób, które poczuły do siebie miłość poprzez więź mate. Niespełna kilka tygodni później oczekują narodzin dziecka. Wilkokrwiści mają dziwne zwyczaje.

- Chodź Agnes. - mówi Kyle i wyciąga do mnie rękę. Dzisiaj odbywa się egzekucja jego przybranego ojca i ojca Olivii. Ponad dla wszystkich jest to wesołe wydarzenie, ale czy można cieszyć się że śmierci innych? Oczywiście wiem, że próbowali mnie zabić bez skrupułów, ale czy mi sprawi satysfakcje ich śmierć? Przełykam mleko i chwytam dłoń bruneta, wstając z krzesła. Chłopak posyła mi szczery uśmiech i ruszamy w stronę wyjścia. Idziemy żwawym krokiem, a mój mate ściska mi dłoń, dodając otuchy. Wiele razy mówiłam mu, że nie chcę być światkiem tego ludobójstwa, ale Kyle się uparł, że muszę. Obecnie serce podchodzi mi do gardła, a ręce pocą się z nerwów. Chłopak sadza mnie w pierwszym rzędzie i całuje czule w czoło, mówiąc, że po wszystkim do mnie przyjdzie. Patrzę z przerażeniem, jak wspina się na drewnianą scenę.

- Zebrani! Dzisiaj jesteśmy tu by pozbawić życia, dwóch mężczyzn, którzy sprawili, że nasze stado stało się zabójczym rodem. Dzisiaj zakończymy te piekielne czasy i pozbędziemy się przyczyn naszych nieszczęść. - krzyczy Kyle, a w jego ręku lśni srebrne ostrze. Nawet nie wiem kiedy je chwycił i skąd je dostał. Na scenę wprowadzeni zostają starsi mężczyźni, pseudo ojciec chłopaka spogląda na mnie z pogardą i posyła wredny uśmiech.

- Chcecie coś powiedzieć przed waszą śmiercią? - pyta Kyle z wściekłym wyrazem twarzy i patrzy na skazańców. Ojciec Smith kręci przecząco głowa, po czym ją spuszcza w geście poddania. Natomiast Albert chętnie zabiera głos.

- Jestem zawiedziony waszym zachowaniem moi drodzy! Wolicie zabić osobę, która umocniła waszą pozycję na świecie? Wolicie oddać rządy w ręce tego dzieciaka i jego mate, która może was wszystkich zabić?! - krzyczy Albert, a Kyle spogląda na mnie przerażony. Trzęsę się z przerażenia czując spojrzenia wszystkich obecnych na mnie. - No nie powiecie mi, że Kyle wam nie powiedział, że ta dziewczyna jest hybrydą! - śmieje się gardło Evans.

Na placu słychać szmery i szepty, czuję jak wszyscy wytykają mnie placami i patrzą z odrazą w moją stronę. Patrzę pół przytomna na mojego mate, który nie wie co zrobić.

- Nie powiedział wam? No jaka szkoda. W takim razie zginiecie z rąk pół wilkokrwistej pół orfany... - mówi i obrywa w tył głowy od mojego mate. Z nosa zaczyna ciec mu stróżka szkarłatnej substancji.

- Naprawdę wierzycie w to, że Agnes was zabije?! Spójrzcie na nią! Jest bardziej przerażona od was, gdyby chciała nas zgładzić, zrobiłaby to już dawno, a nie bawiła się w kochająca mate! Straciła wszystkich w jedną noc przez niego! - krzyczy Kyle i zaciska pętle na szyi Alberta.

- Nie ja byłem powodem ich śmierci tylko ona! Gdyby się nie urodziła, nikt by nie zginął... - mówi Evans na ostatnim wdechu, a Kyle coś do niego krzyczy, ale nie słucham. Podnoszę się w amoku, w uszach szumi mi nieubłaganie. Widzę przerażone twarze członków stada i wiem że to ja jestem tego powodem. Zrywam się do biegu czując zawroty głowy, ale mimo to nadal biegnę. Byle jak najdalej, byle daleko stąd...

Zagubiony w miłościOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz