Rozdział 3: Żywi i martwi

45 5 0
                                    

Budzę się. Żyję. Żyję i oddycham. Myślę. Otworzywszy szeroko oczy, spostrzegam, że leżę na podłodze. Przypominam sobie miniony dzień, wczorajszą noc. Poślizgnąłem się i wyłożyłem jak długi na panelach. Nie czując bólu, próbuję wstać. Daję radę. Staję na równe nogi, asekurując się ręką, opartą na krawędzi łóżka. Obierając sobie za cel dobrze mi znane okno, odwracam głowę i powoli sunę w jego stronę. Odsuwając zasłony, nie czuję zbytnio zaskoczenia, bowiem wciąż pada. Nie słyszę już nawet dudnienia deszczu o dach. Przyzwyczaiłem się. Rzucam okiem na zegarek. Dziewiąta dwadzieścia. Podnoszę telefon i sprawdzam datę. Osiemnasty listopad. Sobota. Jak zwykle przewracam oczami, myśląc, że szykuje się kolejny bezsensowny dzień. Wzdycham pod nosem, pocieszając się, że to już jeden z ostatnich. Postanawiam nie tracić czasu na cokolwiek i od razu wyjść z domu. Zakładam buty i kurtkę. Te same, co jeszcze kilkanaście godzin temu przyczyniły się do mojego wypadku. Przerzucam przez ramię niewielki chlebak, wypełniony przydatnymi poza domem gratami i wychodzę z pokoju. Odwiedzam parter w poszukiwaniu kogokolwiek. Pusto, jak zwykle zresztą. Trzaskając zewnętrznymi drzwiami, wychodzę z domu. Na podwórzu od razu witają mnie liczne krople deszczu. Mając ich serdecznie dość, zakładam kaptur i udaję się w stronę kolei.

Zajmuję swoje ulubione miejsce, oczekując, aż transport ruszy. Moim celem jest pewna miejscowość, kilka stacji dalej niż wysiadam zwykle do szkoły. Dojazd zajmuje mi zaledwie kilka minut dłużej niż normalnie. Opuszczam wagon, wychodząc na peron, a następnie na stary już i spaczony czasem chodnik. Biegnie wzdłuż jednej z dwóch głównych dróg, przecinających wieś na krzyż. Nie mając nic innego do roboty jak tylko iść przed siebie, rozglądam się po okolicy. Szukam czegokolwiek, co mogłoby choć na chwilę przykuć moją uwagę. Czegokolwiek pozwalającego na moment zająć myśli czymś innym jak celem, do którego zmierzam. Wznoszące się wysoko ponad domami, rosnące wzdłuż drogi stare lipy? Nie. Szare, zachmurzone niebo, wypluwające z siebie liczne krople wody? Nie. Staromodne, acz zadbane jednorodzinne domy z przestrzennymi ogrodami? Też nie. Zbliżająca się do mnie uśmiechnięta młoda para z podskakującym dzieckiem pomiędzy nimi? Nie warte nawet uwagi. Nic. Po prostu nic. Nie zauważam niczego. Plus jest z tego tylko jeden - skoncentrowany na poszukiwaniach zapchajdziury, dotarłem na miejsce. Skraj wsi. Stoję przed niewysoką, stalową bramą, zatopioną w starym, ceglanym murze. Niknie on między drzewami pobliskiego lasu. Pusto. Nikogo nie ma. Deszcz, wiatr i zimnica skutecznie zniechęciły każdego do przyjścia tutaj. Sam. Całkiem sam. Przechodzę przez bramę. Betonowy chodnik zastępują żwir i piach, a krzewy, płoty, krawężniki i siatki, marmurowe posągi i tablice. Sunę między nimi, dążąc do odległego już o zaledwie kilkadziesiąt metrów celu. Dotarłem. Nie obyło się bez wypadków. Po drodze zbiłem znicz i przewróciłem kwiaty. "Cudownie. Dobrze, że nikt nie widział".

Siadam na marmurowej płycie. Nie interesuje mnie wszechobecna woda. Nie zostało już na mnie nic suchego. Przecieram twarz, mierząc wzrokiem nagrobne zdjęcie. Roześmiany, uśmiechnięty dziadek. Mój dziadek. Zmarł pół roku temu... nagle, bez zapowiedzi. Odszedł we śnie. Spokojna śmierć. Gdy żył, chciał, by jego nagrobek był jasny. Tak też się stało. Miał być pochowany w jasnym garniturze. Zrobiliśmy to. Nie lubił ciemnych barw. Zawsze miał optymistyczne podejście do życia. Na pogrzebie zagrano mu "Gdybym miał gitarę". Znam tą piosenkę na pamięć. Śpiewał mi ją jak byłem mały. Cudowne chwile.

"Gdybym miał gitarę... to bym na niej grał..." - Nucę po cichu nad grobem. - "Opowiedział bym o swej miłości, którą przeżyłem sam..." - Przecieram oczy, zalane wodą i łzami. - " Opowiedziałbym o swej miłości, którą przeżyłem sam." - Kończę z zaciśniętym z żalu gardłem. Osuwam się na grób, zakrywając twarz dłońmi. Ostatnia osoba, na której mi zależało... nie żyje. Nie mam już nikogo. Przypominam sobie, jak jeździłem z nim po całej Polsce. Pamiętam, jak zabierał mnie na wakacje. Pamiętam wspólne rozmowy, żarty, wspólne przygody, wszystkie wspólne chwile. Każde nowe wspomnienie to jedna łza więcej. - "Dlaczego..." - Szlocham uderzając pięściami w nagrobek. To jednak nie zwróci mi dziadka. Nie cofnie to czasu. Mija tak kilka minut. Płacz się kończy w chwili kompletnego wyczerpania. Wstaję na trzęsących się nogach i badam okolicę. Nadal nikogo nie ma. Spoglądam na ciemne, pochmurne niebo. Boga też nie ma.

Dochodzę do siebie. Sprzątając powoli grób, milczę, jakby nic się nie stało. Zbieram do reklamówki wypalone wkłady do zniczy, uschnięte kwiaty, kawałki potłuczonego wazonu.

[W TYM MOMENCIE NARRACJA SIĘ URYWA. ROZDZIAŁ JEST NIEDOKOŃCZONY]

Do końca...Where stories live. Discover now