Rozdział 2: Ostatnie proste

85 6 0
                                    

Budzę się. Otwieram powoli oczy. Mimo długiego snu, czuję ogromne zmęczenie. Spoglądam na zegarek. Wskazuje godzinę szóstą. Leżę na plecach, patrząc się w biały sufit. Rozmyślam, czy w ogóle wstać z łóżka. Nie chcę, ale muszę. Odrzucam okrywającą mnie kołdrę na bok. Siadam na krawędzi łóżka, stawiając nogi na dobrze mi już znanej zimnej podłodze. Nie wkładam kapci. Czekam, aż moje stopy przywykną do chłodu. W międzyczasie rozglądam się po pokoju. Ciemno. Ciemno jak w środku nocy. Przepaliła się żarówka, którą pozostawiłem na noc włączoną. Staję na równe nogi. Podchodzę do okna, rozsuwając zasłony. Wyglądam przez okno. Pada. Od kilku dni wciąż pada. Słyszę liczne krople deszczu, nieustannie dudniące o dach. Przyglądam się kłębom dymu, wylatującego z osmolonych kominów sąsiadów. Omiatam wzrokiem kołyszące się na wietrze drzewa. Słyszę głuchy grzmot w oddali. Burza. Nie zapowiadali jej. Pogoda rządzi się jednak swoimi prawami. Człowiek nie ma nic do powiedzenia. Odchodzę od okna, siadając przy biurku. Zastygam w bezruchu, koncentrując swoją uwagę na ekranie telewizora. Wpatruję się w jego czerń oraz moje lekko widoczne odbicie. Po chwili przekręcam głowę, rzucając krótkie spojrzenie na zegarek. Szósta czterdzieści dwa. Nawet nie zauważyłem, ile czasu poświęciłem na nieobecnym wpatrywaniu się w urządzenie. Wydobywam komputer ze stanu uśpienia. Loguję się na swój profil. Włączam wyszukiwarkę, wchodząc na Facebooka. Odwiedzam swoje zapomniane już konto. Dostrzegam w rogu ekranu liczbę nieodczytanych wiadomości i powiadomień. Postanawiam się najpierw zapoznać z nowymi konwersacjami. Czytam je po kolei, nawet nie odpisując. Wszystkie o podobnej treści. "Wszystko w porządku? Coś się stało? Chcesz gdzieś wyjść? Robimy imprezę! Wpadaj! Nic ci nie jest?" Nie rozumiem, skąd pomysł, że coś mi dolega. Jestem zdrowy. Nie chorowałem od co najmniej dwóch lat. To jakieś żarty. Większa akcja, prowadząca do świetnego dowcipu. Na szczęście nieudana. Nie przejmuję się tym. Skonfundowany opuszczam stronę. Zwracam uwagę na godzinę, wyświetlaną na pasku zadań. Siódma pięć. Powtórka z rozrywki. Spoglądam na plan lekcji. Wyrzucam z plecaka wczorajsze książki i pakuję do niego nowe. Wraz z torbą planuję opuszczenie pokoju. Czuję jednak samego siebie. Używam dezodorantu i zapominam o sprawie. Zakładam jeszcze niedosuszone buty oraz kurtkę, opuszczając poddasze. Schodzę po schodach na parter. Zatrzymuję się w sieni, szukając parasola, czy jakiegokolwiek innego przedmiotu, który uchroniłby mnie przed deszczem. Nie znajduję nic. Wzdycham pod nosem, przewracając oczami. Wychodzę z domu, zamykając go na klucz.

Odbywam niezbyt przyjemny spacer na stację kolei. Ponownie moknę do samych ubrań. W połowie drogi zaczepia mnie jakiś mężczyzna, na oko nieco przed trzydziestką. Daje mi swój parasol, wyciągając zapasowy z trzymanej na boku torby. Dziękuję mu, po czym idziemy razem w stronę przystanku. Chowamy się pod daszek. Zwracam mężczyźnie przedmiot, dziękując mu raz jeszcze. Sprawdzam godzinę na prawie rozładowanym telefonie. Siódma czterdzieści osiem. Niemalże punktualnie. Dwie minuty później przyjeżdża kolejka. Wsiadam do niej, kasując bilet. Zajmuję miejsce przy kasowniku. Pojazd rusza, a ja przyglądam się stojącym obok ludziom. Nie ma ich zbyt wielu w przedziale. Naprzeciwko mnie siedzi kobieta. Czyta jakąś książkę. Tuż przy niej muzyki słucha jakiś młody nastolatek. Obok mnie przysnęła staruszka. Nic ciekawego. Kątem oka widzę jednak jeszcze jedną postać. Stoi oparta o ścianę tuż przy drzwiach. Mężczyzna, na oko w wieku dwudziestu pięciu lat. Wygląda przez oszklone drzwi, wpatrując się w migające za szybą bagna i rozlewiska. Dostrzegam na jego policzku potężną, długą bliznę. Na gardle to samo. Jego twarz jest spokojna i opanowana. Nie widzę na niej emocji, może tylko mimowolny uśmiech. Czuję się dziwnie. Nieswojo. Powoli uświadamiam sobie, jak wiele ten człowiek musiał przejść... Ile musiał wycierpieć. Przeżył znacznie więcej ode mnie. Nadal żyje. Czuję, że kolej się zatrzymuje. Widzę, że to mój przystanek. Wysiadam ze środka transportu. Okaleczony mężczyzna zostaje w środku. Maszyna odjeżdża, a ja tymczasem wlokę się do szkoły. Przechodzę przez jej próg, wpadając od razu do szatni. Zdejmuję buty oraz kurtkę i szybko zmierzam w stronę sali. Słyszę dzwonek. Zdążyłem.

Zaczyna się pierwsza lekcja, sprawdzanie listy obecności, pracy domowej, zapisanie tematu, rozpoczęcie nowego tematu. Siadam z dala od biurka nauczyciela. Z dala od ludzi. Zbyt bardzo doskwiera mi ich obecność. Wyjmuję z przemoczonego plecaka niewielki zeszyt oraz czarny długopis. Otwieram go na losowej stronie. Jest pusta, niezapisana. Zaczynam rysować. Pogrążony w artystycznym natchnieniu wciąż czuję skupiające się na mnie subtelne spojrzenia. Czuje, że coś jest nie tak. Wiem, że szykują jakiś kawał. Wiem, że drwią sobie ze mnie, opowiadają anegdoty, niestworzone historyjki. Na pewno ich to bawi. Przynajmniej są weseli, szczęśliwi. Lekcja się kończy i wszyscy wychodzą na przerwę, na korytarz. Razem z ludźmi z klasy wędruję pod kolejną salę, by znów przeżyć to samo. Dzwonek. Wejście. Obecność. Praca domowa. Temat. Zajęcia. Dzwonek. Dzień w dzień to samo, nieustannie, odkąd skończyłem siedem lat. Nie przejmuję się tym. W ciszy, bez słowa sprzeciwu robię to, co muszę. Jak maszyna. Biologia, chemia, niemiecki, polski, matematyka. Siedzę przy swojej ławce, odliczając minuty do końca lekcji. Matematyczka tłumaczy kolejne zagadnienia, a ja wciąż robię to samo. Rysuję. Równo z nastaniem przerwy, kończę dzieło. Chłopak w kapturze z nieszczęśliwą twarzą i szklistym wzrokiem przygląda się widzowi. Za nim stoi stare krzesło. Nad meblem wisi hak, z którego zwisa pojedyncza żarówka. Na haku natomiast zaczepiony jest sznur. Lina z pętlą na końcu. Chowam zeszyt z obrazkiem do plecaka i opuszczam pomieszczenie. Przede mną już tylko WF, na którym i tak nie ćwiczę. Mija kolejne czterdzieści pięć minut i szkolny dzień dobiega końca. Wychodzę z sali gimnastycznej i nie zamieniając z nikim ani jednego słowa, udaję się do szatni. Wkładam wilgotne buty oraz kurtkę i opuszczam budynek. Wciąż pada deszcz. Ulewa na miarę Biblijnego Potopu. Mam to gdzieś. Zakładam kaptur i zaczynam iść w stronę kolei.

Dochodzę do stacji. Jestem punktualnie. Właśnie przyjeżdża kolejka. Wsiadam do niej, kasuję bilet i siadam na swoim miejscu. O dziwo zawsze jest puste, jakby na mnie czekało. Znów omiatam wzrokiem otaczających mnie ludzi. Docieram do swojej miejscowości. Wysiadam i powoli zmierzam w stronę domu. W połowie drogi ktoś szarpie mnie za ramię. To ten sam człowiek, który rano pożyczył mi parasol. Teraz też mi pomaga. Jestem zdziwiony zaistniałym zbiegiem okoliczności. Podchodzimy razem na kraniec mojej ulicy. Żegnamy się i rozchodzimy. Spoglądam na telefon. Szesnasta pięćdziesiąt. Otwieram drzwi wejściowe i ładuję się do domu. Odwiedzam parter. Nikogo nie ma. Mogłem się spodziewać. Rano też nikogo nie było. Zaglądam do lodówki, wyjmując z niej coś do jedzenia. Wlokę się po schodach na piętro, do swojego pokoju. Wchodzę do środka, ciskając plecak prosto pod stół, a kurtkę i buty rzucając w róg pomieszczenia. Podchodzę do okna, zasłaniając je, a następnie siadam przy komputerze. Długo zastanawiam się, czy go włączyć. Robię to jednak, gdyż w obecnej chwili, jest on moim jedynym łatwo dostępnym źródłem światła. Odpalam białą przeglądarkę Google. Wyjmuję spod obudowy komputera kilka kartek. Rozwijam je i czytam zawartość. Nie idzie mi najlepiej. Nawet przy rażącej w oczy bieli, bijącej od ekranu, panuje ciemność, półmrok. Przeczytanie wszystkiego zajmuje mi kilka minut. Wstęp, przemyślenia, wyjaśnienie, skutki, prośby, zwroty do osób, które to przeczytają. Składam zapiski w kostkę i umieszczam pod nośnikiem danych. Siedzę jakiś czas bez ruchu. Postanawiam sprawić sobie chwilę szczęścia. Schylam się po leżący pod szafką sprzęt. Kładę go na blat. Podwijam rękawy i zaznaczam nim proste linie na przedramionach. Odkąd zacząłem to robić, jestem w stanie jakoś żyć. Teraz jest inaczej. Nie czuję już tego, co wcześniej. Nie relaksuje mnie to. Ciskam przedmiotem o podłogę. Czekam aż pozostawiona na przedramionach ciecz lekko zaschnie, po czym zawijam rękawy z powrotem. Zaglądam do elektronicznego dziennika. Loguję się na konto, sprawdzając pobieżnie plan lekcji na następny tydzień, zastępstwa, informacje, święta. Patrzę na swoje oceny. Są marne. Bardzo złe. Grozi mi co najmniej poprawa semestru z większości przedmiotów. Jak tak dalej pójdzie, nie będę miał czego szukać w życiu. Nawet mój ojciec podziela to zdanie. "Są geniusze i idioci. Nie każdy jest geniuszem. Widocznie ty nadajesz się zwyczajnie do łopaty" Zgadzam się z tym. Nie mam przyszłości. Nie zmienię tego. Nie jestem w stanie. Myśląc to, wyłączam komputer z zasilania. Nastaje absolutna ciemność. Nic nie widzę. Błądzę po pokoju spojrzeniem w poszukiwaniu włącznika światła. Po drodze zerkam na zegarek. Dziewiętnasta dwadzieścia. Już jestem przy ścianie z włącznikiem, kiedy padam na ziemię. Rozlega się potężny huk, a moment po tym moje wycie i jęczenie. Poślizgnąłem się na wodzie, która wypłynęła z przemoczonej odzieży. W ułamek sekundy leżalem na panelach. Zaciskam zęby i w grymasie bólu próbuję wstać. Nie daję rady. Daruję sobie to i rozluźniając się, zostaję na podłodze. Czekam, aż ból przeminie, a ja dojdę do siebie na tyle, by wejść na łóżko. Sięgam po porozrzucane po ziemi ubrania, robiąc z nich prowizoryczną poduszkę pod głowę i okrycie. W pokoju wciąż panował chłód. Nie przejmuję się tym. Zdegustowany dniem, zamykam oczy. "To tylko chwila. Boli ale przestanie. Jeszcze tylko trochę. Tylko trochę... i będzie po wszystkim."

Do końca...Tahanan ng mga kuwento. Tumuklas ngayon