1

22 4 2
                                    


1 grudnia 

Na ulicach Toronto panował istny chaos; miejski zgiełk niezdarnie łączył się ze świąteczną muzyką płynącą ze sklepowych witryn, radia, a nawet ze szczelnie zamkniętych okien samochodów. Światło świątecznych ozdób rzucało poświatę na oblodzony chodnik, po którym biegło pięcioro nastolatków. Biegło, a raczej próbowało biec, bo śliska powierzchnia utrudniała im przedostanie się na drugi koniec ulicy. Carrie po raz setny poprawiła  okulary, które bez przerwy spadały jej z małego nosa, John przeklinał w myślach swoje buty zupełnie nie nadające się do chodzenia po śniegu, Melissa po raz drugi podnosiła swój szal z ziemi, a Harry i Cherry tachali torby wypełnione przeróżnymi dobrociami. Najczęściej przynosili ze sobą pomarańcze, herbaty, pierniki lub karmelowe cukierki, jednak reklamówka Carrie wypełniona była piankami, czekoladą (koniecznie mleczną!) i starymi płytami jakiegoś rockowego zespołu, o którego istnieniu dowiedziała się tydzień temu, podczas trzeciej wizyty w hospicjum, dokąd właśnie zmierzają.
Żadne z nich nie do końca wiedziało czy kiedykolwiek złożyliby tam wizytę gdyby nie dobroczynny projekt na koniec semestru. Nie wynikało to z obrzydzenia przed chorymi, uczuciem przepełniającego smutku, czy nawet z tego, że ten wolontariat jest  niezbędnym zadaniem do wykonania w szkole. Oni po prostu po ludzku bali się, że nie poradzą sobie że śmiercią. Śmiercią ich podopiecznych jak i że swoją własną, bo doskonale wiedzą o tym, że gdy ktoś umiera to zabiera ze sobą cząstkę bliskiej osoby. A ich pacjenci bez dwóch zdań są, lub staną się dla nich kimś bliskim. Strach zwiększał się, gdy przekraczali próg oddziału onkologicznego, gdzie leżą ich podopieczni i inni cudowni ludzie, z którymi mają kontakt. Carrie pomyślała, że z czasem wizyty w hospicjum staną się dla nich niespodzianką, ale nie na zasadzie kogo dziś  zobaczą, tylko kogo już nie zobaczą. Z rozmyślań wyrwał ją głos Johna, gdy okazało się, że dotarli pod salę Stacy - dwunastolatki, która cały czas przeznaczony na wolontariat spędza właśnie z tym przesympatycznym, czarnoskórym chłopakiem. 

— Lecę do roszpunki — mruknął pod nosem, promiennie się uśmiechając.

Zaraz potem wtargnął z radością do pokoju wcześniej wspomnianej dziewczynki. Nazywał ją roszpunką, dlatego, że kiedyś miała piękne i długie blond włosy. Niestety straciła je podczas swojej chemioterapii, a musicie wiedzieć, że dla niej włosy były najpiękniejszym elementem wyglądu. John uwielbia się z nią sprzeczać, trzymając w ręku fotografię z jej bujną czupryną, że ma o wiele piękniejsze oczy, bo są zwierciadłem duszy. Zdaje się, że podczas każdej z dotychczasowych wizyt, chłopak wciąż tłucze jej do głowy, że kilka drutów wystających z głowy to nie powód do smutku, bo od czego jest wyobraźnia? Dla niego (i od niedawna dla Stacy) ta piękna młoda dziewczyna nadal nosi na głowie piękną fryzurę. 

Pozostała czwórka wolontariuszy wyglądnęła za futryny i z wielkim uśmiechem na ustach przywitali się z dziewczynką. Wręczyli zawartość jednej z reklamówek i ruszyli w dalsza drogę. Mieli do przebycia istny labirynt. Niestety, hospicjum w Toronto jest olbrzymie, co jest okropnie smutne, gdyż świadczy to o porażającej liczbie nieuleczalnych pacjentów. Mimu licznych starań pracowników cały budynek nadal przypomina szpital. Jednak ciepło, które personel przekazuje pacjentom, sprawia, że czują się jak w domu. Tak naprawdę tylko nieliczni nie umieją tego docenić. Mowa tu o niejakim Loganie Gelbero. Carrie doskonale pamięta ich pierwsze spotkanie; przestraszona blondynka, która nie dawała po sobie tego poznać, kroczyła jednak niepewnie po korytarzu prowadzącym do pokoju numer czternaście. Zaraz obok drzwi z tym numerkiem, siedział chłopak z bujną fryzurą. Brązowe loki co chwile opadały mu na twarz, a kaptur, który miał naciągnięty na głowę wcale nie ułatwiał mu sprawy.  W końcu z frustracją wstał i szybkim ruchem ściągnął szarą bluzę, przy tym sprawiając, że jego bardzo realistyczna peruka spadła na podłogę. Dziewczyna była tak spanikowana, że wydała z siebie tylko cichy pisk i najwyraźniej to już na samym starcie zniechęciło chłopaka do niej, bo odwarknął tylko "Czego chcesz?" 

Zupełnie jak w tej chwili, kiedy zamyślona Carrie stała na przeciwko zirytowanego chłopaka. Ubrany był nawet w tą samą bluzę i czarne dresy. Peruka na jego głowie lśniła w świetle bladego szpitalnego światła. Gdyby wierzyć John'owi na temat teorii o oczach, to dusza Logana musi być doszczętnie zniszczona, bo w jego brązowych tęczowkach nie widać nic oprócz złości i zmęczenia.

— Cóż, myślałam, że przyswoiłeś już to, że przychodzę Ci pomagać. — odchrząknęła, kiedy Cherry zaczęła cicho chichotać za jej plecami. 

— Chyba psuć ostatnie dni mojego życia.

Blondynka przewróciła oczami. 

— Zawsze mogę stąd iść...

— Właź, dobrze wiemy, że jesteś tu tylko po to żeby zaliczyć semestr — parsknął, odsuwając się odrobinę — Niech będzie ze mnie trochę pożytku. 

— Och, dziękuję — rzuciła cicho, wywracając oczy w kierunku swoich rozbawionych przyjaciół.

— Powodzenia, mała — Melissa dyskretnie puściła jej oczko, a Harry pomachał na odchodne — Pa, Logan! 

Ten nie odpowiedział, odwrócił się tylko na pięcie, aby opaść na łóżko. Jego pokój był raczej zwyczajny. Bardzo chłopięcy, jeśli wyznacznikiem męskiego lokum są porozrzucane ubrania, papierki po opakowaniach pianek, sterta jakiś nudnych książek o motoryzacji i przeróżne opakowania po lekach. 

Carrie przeniosła swój wzrok na Logana, który raczył podnieść się w końcu z posłania i chwycić za lekturę (książka pt. "Jak naprawić, coś żeby się nie psuło" nie wydawała się blondynce szczególnie interesująca), dlatego ona sama zajęła miejsce na pufie stojącej w kącie pokoju, uprzednio zdejmując płacz, szalik i czapkę. 

— Jak Ci minął dzień, Logan? — pyta po chwili ciszy.

— Źle. 

— W takim razie może pianki umilą ci czas? — uniosła do góry reklamówkę, która plątała jej się pod nogami. 

— Wątpię.

— Więc jest coś, co mogłabym dla Ciebie zrobić? — przybrała jak najmilszy ton głosu. 

Logan wyraźnie wyczuł, że uprzejmość dziewczyny jest odrobinę wymuszana, bo ściągnął swoje brwi, głośno wypuścił powietrze i rzucił jej złowrogie spojrzenie, zaraz potem wracając do czytania.

— Tak, mogłabyś wyjść. 

Carrie spojrzała na niego po raz kolejny. Wygląda gorzej niż trzy dni temu. Sińce pod jego oczami wydają się jeszcze bardziej widoczne, a postura jego ciała co raz bardziej przypomina garb Quasimodo. Nic dziwnego jeśli cały czas siedzi w tak nienaturalnej pozycji. Mimo tego, że znają się ledwo dwa tygodnie, a Logan już doprowadza ją do szału, to ilekroć blondynka patrzy w jego stronę coś ściska ją w sercu i zastanawia się dlaczego tak młodzi ludzie muszą cierpieć w ten sposób. Gelbero cierpi na raka trzustki. Zmaga się z chorobą od prawie roku, i naprawdę nie umie pogodzić się z tym, że nie ma żadnego ratunku. Najwyraźniej stąd jego zachowanie. Tak przynajmniej mówi Holy - jedna z pielęgniarek. I kiedy Clarrie zaczęła wracać myślami do ich rozmowy, przypomniała sobie o tym, że zapomniała się u niej zameldować. Zerwała się z miejsca, nawet nie spoglądając na chłopaka, który udawał, że nic go to nie rusza, ale głęboko w środku był zdziwiony nagłym wyjściem dziewczyny. 

Kiedy ta była już prawie przy okienku rejestracyjnym, Logan wychylił się zza drzwi i krzyknął:

— Nie zapomnij swoich rzeczy! — rzucił jej płaszcz na ziemię. 

— Niestety, jeszcze do ciebie wrócę! — krzyknęła, energicznie podchodząc pod drzwi i podnosząc swoje rzeczy. 

W tamtej chwili zastanowiła się nad tym, czy Holy na pewno ma rację. Jeśli Logan był taki cay czas, nawet przed swoją chorobą, to jest to jedyne logiczne wytłumaczenie, dlaczego Bóg ukarał go w ten sposób. 






One WishWhere stories live. Discover now