Rozdział 10

1.6K 161 71
                                    

  Marnowałem czas na myśli o swojej marnej egzystencji, zamiast szukać jakiegoś rozwiązania w tej sytuacji, zamiast ponownie podjąć próby uwolnienia się. Tkwiłem w takim zawieszeniu z myślami całkowicie poświęconymi Nedowi, gdy nagle, po kilku długich minutach zza żelaznych drzwi usłyszałem jakieś odgłosy.. chyba walki. W tej chwili w ogóle nie myślałem trzeźwo, będąc nadal pod wpływem tych brutalnych obrazów, jakie to nawiedzały moją głowę co chwilę i uparcie nie chciały jej opuścić, więc nic dziwnego, że je po prostu zignorowałem.
  Użalałbym się nad sobą pewnie jeszcze z kilka godzin, gdy niespodziewanie coś wyważyło wrota dzielące mnie od upragnionej wolności. W drzwiach stał nie kto inny, jak sam pan Stark, ubrany w swoją lśniącą, złotoczerwoną zbroje z uniesioną jedną ręką w górę. Szybko przebiegł wzrokiem po pomieszczeniu, w końcu mnie dostrzegając. Jestem niemal w stu procentach pewny, że jego mina jest zdziwiona oraz w pewnym stopniu załamana tym, w co się wpakowałem.
  Szkoda tylko, że nie wiedziałem, jak bardzo się w tej chwili mylę. Że nie wiedziałem, jak bardzo moje życie się od teraz zmieni.
  Pan Stark ruszył w moją stronę szybkim i w pewnym stopniu agresywnym krokiem, patrząc mi prosto w oczy.. bynajmniej tak mi się wydawało, bo nadal miał swój hełm. To jednak nie zmienia faktu, że byłem zbyt przerażony, aby przerwać ten kontakt wzrokowy, więc tylko siedziałem.
-Co ty tutaj robisz. -zapytał, gdy dotarł do mnie.
  Jego ton był chłodny, a w głosie zdawał się nie mieć żadnych pozytywnych uczuć. Przeraziłem się tym jeszcze bardziej.
-Ja.. panie Stark, to nie tak, jak pan myśli! -zacząłem spanikowanym głosem.
  W odpowiedzi dostałem tylko ostre spojrzenie zza podniesionej sekundę temu maski oraz wręcz obojętny wyraz twarzy.
  Pan Stark złapał krępujące mnie węzły i jednym, mocnym ruchem uwolnił moje ręce oraz nogi. Spojrzałem na niego z wdzięcznością, chcąc się również jakoś wytłumaczyć, że to nie moja wina, że to nie tak, jak on myśli, ale gdy tylko otworzyłem usta, on podniósł dłoń do góry, uciszając mnie.
-Nic do mnie nie mów. -jego wzrok wwiercał się groźnie w moją czaszkę, powodując dziwny ból oraz wstyd. -Zawiodłeś mnie, Peter, zawiodłeś po raz kolejny. Miałeś się trzymać z daleka, a ty co robisz?
  Już miałem powiedzieć coś w swojej obronie, ale pan Stark ponownie mi przerwał, nie dając się jakkolwiek usprawiedliwić. A przecież to było porwanie i to nie z mojej winy!
-Nie obchodzi mnie, co chcesz mi powiedzieć. Zrywam współpracę z tobą.
  Mój umysł zawiesił się na chwilę, nie do końca rozumiejąc, co się aktualnie dzieje.
-C-co? -zapytałem cicho, lekko złamanym głosem.
-To, co słyszałeś, Parker. Nie chce mieć z tobą więcej do czynienia. Nie będziesz u mnie na żadnym stażu, nie będziesz używać mojej technologii, nic. -wytłumaczył mi coś, co doskonale rozumiałem, ale w co w ogóle nie uwierzyłem.
  Czy moje życie może się jeszcze bardziej posypać?
  Wiedząc, że sprzeciw nic nie da, zacząłem zdejmować strój Spidermana, który to dostałem od pana Starka, dziękując Bogu i sobie, że po raz pierwszy założyłem coś pod spód. Co prawda cienka, mocno przylegająca bluzka na krótki rękaw oraz coś na wzór rajstop nie są spełnieniem moich marzec co do stroju powrotnego, ale lepsze to, niż same bokserki.
-Wykasuj mój numer i zapomnij, że ktoś taki jak Tony Stark w ogóle pojawił się w twoim życiu. -powiedział oschle, po czym udał się w głąb pomieszczenia, mówiąc na odchodne. -Do nie do zobaczenia.
  Mężczyzna w żelaznej zbroi zaczął zajmować się ludźmi leżącymi na białych kozetkach, a ja patrzyłem na niego, mając cień nadziei, że może on kłamał.
  Że może wróci do mnie i powie, że to wszystko to jeden, wielki i głupi żart.
  Ale najwidoczniej los lubi kopać leżącego.
  Z załzawionymi oczami wyszedłem z jak się okazało ogromnego magazynu, nie gubiąc się tylko dzięki swoim pajęczym mocą i niezawodnej orientacji w terenie. Kręte korytarze, w których to nie było nikogo odprowadziły mnie na zewnątrz, jakby ostatecznie żegnając z poprzednim życiem. Mając dosłownie pustkę w głowie wyszedłem z magazynu i automatycznie skierowałem się w stronę swojego domu, w stronę ostatniej osoby, która mnie jeszcze nie zostawiła.
  Mijały długie sekundy, minuty, godziny, a ja nadal szedłem, nawet nie patrząc dokąd. Wiem tylko, że idę we właściwą stronę, w stronę domu i cioci, która pewnie już odchodzi od zmysłów przez zamartwianie się moją tak długą nieobecnością.
  W końcu, po nie wiadomo jak długim czasie stanąłem przed swoją klatką schodową, którą pochłaniała czysta czerń z lekkimi domieszkami chyba niebieskich świateł. Czyżby sąsiad znów zrobił sobie jakąś imprezę, na której to bawił się kolorowymi światłami? Nie wiem, ale mam nadzieję, że nie, bo moim jedynym marzeniem jest wpaść w ciepłe ramiona May i po prostu się gorzko rozpłakać.
  Powoli, bez jakichkolwiek chęci do życia wchodziłem po schodach, ociężale ciągnąc za sobą nogi, aż w końcu udało mi się odnaleźć właściwe piętro. Jak przez mgłę pamiętam, że podniosłem po raz pierwszy głowę do góry i to, co zobaczyłem.. spowodowało, że w pewnym sensie ponownie umarłem. Z mojej twarzy odeszły wszelkie kolory, a w oczach ponownie pojawiły się łzy. Widziałem policję, dużo policji chodzącej w tą i z powrotem po moim mieszkaniu, którego drzwi były otwarte na oścież. Ratownicy medyczni w swoich czerwono pomarańczowych ubraniach biegający w tą i z powrotem z różnymi rzeczami po moim mieszkaniu i drzwi. Drzwi pokryte świeżą krwią.
  Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki obudziłem się ze swojego stanu zawieszenia, modląc się, aby to wszystko to był jeden, wielki i pojebany sen.
  Ruszyłem biegiem w stronę drzwi, wpadając na obcych ludzi po drodze i jak burza wpadłem do swojego salonu. Widok, który tam zastałem.. zapamiętam na bardzo długo.
  Ciocia May leżała w ogromnej kałuży krwi, z otwartymi oczami i przerażonym wyrazem twarzy. Jednak nie to było najgorsze. Jej nogi oraz ręce porozrzucane były po całym salonie, ściany były ubrudzone jej krwią, a powietrze pachniało brutalnymi torturami i śmiercią. Nie zważając na mówiących do mnie ratowników podbiegłem do ostatniej bliskiej mi osoby i nie brzydząc się krwi, przytuliłem ją mocno do siebie. Ten ostatni raz.
-Ciociu.. -szeptałem, płacząc. -Ciociu, błagam, nie zostawiaj mnie. Nie ty..
  Nie wytrzymałem i wybuchłam niekontrolowanym płaczem, ściskając tułów cioci May, mając cień nadziei, że zaraz ktoś mi powie, że to żart. Że ciocia zaraz wyjdzie z ukrycia i krzyknie: niespodzianka. Albo że się obudzę z tego trwającego od rana koszmaru.
  Ale nic takiego się nie stało. Ciocia była martwa, Ned był martwy, a pan Stark już nie chce się ze mną wcale widzieć.
-Pan Parker? -usłyszałem gdzieś za sobą.
  Nie odpowiedziałem. Natomiast wstałem i pokryty krwią May wymieniłem funkcjonariuszy, którzy patrzyli na mnie ze współczuciem i wołali mnie, z sekundy na sekundę wręcz coś krzycząc do mnie, ale ja byłem głuchy na to wszystko. Skierowałem się w stronę pokoju i wiedząc, co może mnie czekać, spakowałem w pusty plecak stojący koło drzwi zrobiony przeze mnie strój, parę ubrań, jakiś sprzęt, portfel i ramkę, która zawsze stała na moim biurku. Ramkę, której widok łamał mi serce na miliony malutkich kawałeczków. May, Ned i ja, wszyscy uśmiechnięci, wszyscy szczęśliwi w salonie, w tym salonie, w tym domu.
  Do oczu napłynęła mi nowa porcja łez, którą gwałtownie przetarłem rękawem. Niewiele myśląc, skierowałem się w stronę okna i tak po prostu wyskoczyłem przez nie, przymocowując się placami wolnej ręki do ściany, po czym zeszedłem tak po prostu na dół. Ostatni raz spojrzałem na mój dom, z którym to wiązałem swoje najpiękniejsze wspomnienia i pociągając nosem, odwróciłem się, idąc przed siebie.
  Teraz już nie mam nikogo, ani niczego. Teraz pozostaje mi albo życie na ulicy, albo dom dziecka znajdujący się w Queens, który nie ma za dobrych opinii. Tak źle i tak niedobrze. Jednak na razie jedyne czego chce, to odejść stąd jak najdalej i zatopić się w czarnych myślach, które mówią tylko jedno.
  Przegrałem więcej, niż miałem.

~1269~

I'm so tiredTahanan ng mga kuwento. Tumuklas ngayon