Mroczne piętno - część trzecia

38 3 0
                                    


Feliks przypatrywał się w skupieniu Węgierce, która zakończyła opowieść. Pokiwał głową ze zrozumieniem. Jakoś nie wyglądał na przerażonego czynem Elizabety. Dotychczas zdążył już widzieć wiele okrucieństw. Mimo, iż w gruncie rzeczy nie przepadał za Roderichem, to jednak żal mu było, że nie doczekał zaślubin z ukochaną. Nie dziwił się, że uciekała. Zwyczajnie bała się zemsty Lutzifera i zaciekłej pogoni. Westchnął.
- Rozumiem całą historię. Przyznaję, szkoda Rodericha. Może nie przepadałem za nim, ale musiał cię kochać naprawdę mocno. I on nadal w tobie żyje - rzekł spokojnie i uśmiechnął się kącikami ust.
- Niby jak? - prychnęła kobieta. - Kiedy ja nawet nadziei nie mam!
- Masz w pamięci i w sercu jego obraz. On zawsze będzie przy tobie, niezależnie co by się nie działo. A nadzieja jest zawsze, Elka. Wciąż ją masz. Choć może jej ogień nie świeci mocno, to gdzieś tam płonie jej małe ognisko. Nie pozwól, by zgasła. Dopiero wówczas przegrasz. A teraz, choć masz w sobie ten mrok i stałaś się tym, czym jesteś, wciąż masz szansę na wygraną. Walcz. Jak zawsze - poklepał ją po plecach. - Jeśli chcesz, możesz mi towarzyszyć.
Węgierka osłupiała. Starała się zasadniczo unikać po tym wszystkim towarzystwa innych. Z drugiej jednak strony chciała, żeby ktoś ją zaakceptował. Jak wówczas Roderich. I teraz jej przyjaciel proponował wspólną trasę. Z wahaniem zdjęła przyłbicę. Ujrzała wyciągniętą w jej kierunku dłoń, poznaczoną bliznami. Czas i przestrzeń się zatrzymały. Wstrzymała oddech.
- Zgoda - uścisnęła tę szorstką, nawykłą do miecza rękę żołnierza. Świat ponownie ruszył w swoim rytmie. W niebo wzbiły się wrony.
Ognisko powoli dogasało. Tymczasem członkowie dwóch związanych przyjaźnią nacji gawędziło ze sobą. Węgierka czuła się coraz lepiej, a i blondyn wyglądał lepiej. Choć wokół las był gęsty i mroczny, zamieszkiwały go przerażające bestie, to oni się tym nie przejmowali. W końcu, nawykli do niebezpieczeństw. Po chwili usnęli na twardym gruncie.
Gdy się obudzili, przez gęstwę lasu przebijały się nieliczne, szarawe promienie słońca. Korony drzew nigdy nie przepuszczały zbyt wiele słońca, zaś wołoskie szczególnie. Bez obaw mogły osiedlać się tu wszelkie strzygi, wilkołaki, smoki, krwiopijcy różnej maści czy zwykłe leśne duszki. Ponadto rozległe bory i puszcze karpackie obfitowały w mnogość jeleni, saren, borsuków, lisów, dzików i wilków, w wodach Dunaju roiło się od ryb, zaś w górach nie było niczym nadzwyczajnym spotkać kozice czy niedźwiedzia. Mnogość jagód, malin i poziomek można było znaleźć w podszycie. Świeże, leśne powietrze wypełniało płuca. Feliks wyjął z torby podróżnej po pasku suszonego mięsa. Podał jeden Elizabecie, która wchłonęła go ze smakiem. Potem każde wypiło po łyku wody z bukłaka. Ruszyli w dalszą drogę.
Po dłuższym marszu, około południa, znaleźli się pod niezwykle stromym wzgórzem. Zarówno prawa, jak i lewa ściana była nachylona pod kątem utrudniającym armii wspinaczkę. Jedyna droga prowadziła po stoku, który mieli w zasadzie naprzeciwko. Po obu jego stronach znajdowały się upiorne dekoracje w postaci nabitych na pal ciał. Niektóre były w zaawansowanym stadium rozkładu. Fetor zgniłych ciał był niemiłosierny. Umarli patrzyli na przybyszy martwymi, niewidzącymi oczami. Za szpalerem nieboszczyków widać było ponurą bryłę gotyckiego, strzelistego zamku. Wieże dumnie pięły się ku niebu, zaś mury szczerzyły upiornie zębiska blanek.
- Zamek Popescu - stwierdził spokojnie Feliks. - Dom Vladimira.
Elizabeta wzdrygnęła się na wspomnienie Wołocha. Blady i płowowłosy, o czerwonych oczach i wystającym z ust kle, był szalenie ekcentryczny. Wywodził się ze szlacheckiego rodu Popescu, który swe początki skrywał w mrokach dziejów. Szeptano na Wołoszy, że są oni nosferatu - wąpierzami. Gdy Feliks ostatnim razem był u niego w gości, nie zdziwiłby się, iż rzeczywiście tak jest. Przypadkiem wchodząc do prywatnych komnat gospodarza, spostrzegł wówczas iż jest urządzona tak, jakby była kaplicą. Był wówczas świadkiem gwałtownej reakcji ze strony Vlada, który wyrzucił go dosłownie z pokoju z taką lekkością, jakby Polak był poduszką. Później oczywiście gorąco przepraszał, nawet zaproponował wspólne picie, lecz Feliks nigdy nie zapomniał tego momentu. Miał nadzieję, że przez wzgląd na ich koleżeństwo nie będzie próbował atakować Elizabety. Słyszał bowiem, że żyją oni jak pies z kotem, bez zbytniego sarkazmu. Jednak czasy były ciężkie i trzeba było odłożyć na bok dawne animozje. Wróg mógł w każdej chwili zapukać do wrót karpackich twierdz, jeśli obrona Słowian nie wytrzyma. Vladimir i jego wojenne bestie mogły okazać się nieocenione w wojnie z Lutziferem.
Idąc szpalerem z rozkładających się, nanizanych na pale ciał, Węgierka zastanawiała się, czy warto ryzykować rozmowę z Vladem o jej przypadłości. Z jednej strony z zakresu okultyzmu, magii i wszelkiej maści legend, czy to chrześcijańskich czy saraceńskich Popescu miał szerokie pojęcie. Mógł więc wspomóc ją psychicznie nie gorzej od Feliksa i nawet znaleźć antidotum, jeśli jakieś by istniało. Z drugiej jednak oboje nienawidzili się serdecznie. O ich niesnaskach krążyły opowieści, w których żarli się jak dwa wściekłe wilki. Jednak pragnęła czegoś się dowiedzieć i gotowa była nawet pójść na stronę do tego karpackiego diabła.
Z takimi to mieszanymi uczuciami stanęła razem z Polakiem pod bramą. Kute w drewnie odrzwia, zamknięte pewnie z tyłu żelazną kratą, broniły dostępu do twierdzy. Feliks Łukasiewicz zapukał ręką w skórzanej rękawicy. Dało się słyszeć szczęk łańcuchów i zgrzyt klucza w zamku. Zaskrzypiały zawiasy i wkrótce w mniejszych drzwiach pojawiła się sylwetka Wołocha.
- Witaj, Vladimirze! - uśmiechnął się szeroko Feliks.
- Bun venit, Felek! - wyszczerzył się Vladimir, unosząc dłonie w górę. - Moje uszanowanie, Elizabeto - skłonił się sztywno, usiłując zajrzeć w oczy Węgierce. Ta dygnęła.
Vladimir nie zmienił się od ostatniego spotkania z Polakiem. Wciąż był kudłaty, lecz płowe włosy sięgały już brody. Haczykowaty nos i drapieżne rysy twarzy nadawały mu cechy jastrzębia. Ani trochę się nie opalił, wciąż pozostając bladym niczym trup. Kościste dłonie miały wyraźne zarysowane nadgarstki i blizny na kłykciach. Nosił czarną tunikę herbową ze szkarłatnym smokiem, który dumnie rozkładał skrzydła. Na to narzucona była ciemnoczerwona szuba. Na głowie zaś miał przekrzywiony zawadiacko kołpak z piórem sokoła. Na barku usiadł mu jastrząb. Elizabeta pomyślała, iż są to ojciec i syn, jedno było tak bardzo podobne do drugiego.
- Zamek Popescu wita zacnych gości! - zawołał Wołoch i wpuścił ich do środka. Na dziedzińcu widać było śpiących kolejnych rezydentów, czarno-szare wilki. Były większe nieco od swoich krewnych z Zachodu. I zapewne zresztą groźniejsze. Jednak na widok Vlada tylko uniosły głowy. Żaden nawet nie warknął na widok gości. Obecność gospodarza musiała je uspokajać.
Po chwili dotarli pod drzwi do części mieszkalnej. Płowowłosy nacisnął klamkę w kształcie gryfiego szpona. Skrzypnęło i weszli do wnętrza. Ciemno było jak diabli.
- Proszę poczekać - rzekł mężczyzna, po czym zaklaskał raz i drugi. Natychmiast zapłonęły pochodnie i żyrandol, ukazując im przestronny hol. Ściany zdobiły obrazy przodków rodziny Popescu, w tym założyciela rodu, Vlada I zwanego Smokiem. Czarnowłosy mężczyzna o surowej twarzy i bladej cerze patrzył na swego dalekiego wnuka w towarzystwie Polaka i Węgierki. Szkarłatny smok, będący herbem rodu, piął się dumnie na jego kirysie, zaś odblask słońca ślizgał po naramienniku. Rodowe ostrza Dracul spoczywały w pochwach przy pasie. Pod pachą zaś dzierżył hełm ze skrzydłami nietoperza. Wyglądał niczym heros.
- Mój sławny praszczur Vlad I Popescu - powiedział z dumą. - Walczył kiedyś jako najemnik Węgier, a potem wziął udział w polityce zjednoczeniowej Basaraba I Założyciela. W uznaniu za jego zasługi ów obdarzył go ziemią i nadał mu herb, co zowie się Dracul. Tak więc mój ród wywodzi się od Smoka. Ale ale, dość o rodzie, najpierw zaprowadzę was do pokoi, gdzie będziecie mogli się umyć i odpocząć, a potem zapraszam do jadalni na obiad.
Po chwili Elizabeta znalazła się w komnacie. Była ona obszerna, urządzona z gustem. Uwagę przykuwało wygodne łoże z baldachimem oraz garderoba z drewna mahoniowego. Węgierka rozpięła płaszcz i rzuciła go niedbale na posłanie. Zdjęła buty i odpięła broń. Pragnęła utonąć we śnie, zapomnieć, co się działo. Jednak brzuch dopominał się swego. Była zbyt głodna, żeby spać. Jak mogła najszybciej, wykąpała się i ubrała. Ścięte na wysokości żuchwy włosy doprowadziła do porządku szczotką znalezioną w szafce koło łożnicy. Stojąc przed lustrem w obsydianowej ramie, spojrzała sobie prosto w oczy. Nie była już tą samą dumną, wojowniczą Węgierką, co kiedyś. O nie, była uciekinierką.  Tchórzem. Zdrajcą narodu.
Gdy była ubrana, skrzypnęły drzwi. Widać w nich było sylwetkę Wołocha. Na twarzy igrał mu ciepły uśmiech, lecz czerwone oczy, tak charakterystyczne dla rodu Popescu, patrzyły w nią z zimnym, stalowym błyskiem.
- Zapraszam do stołu, Elizabeto - rzekł oficjalnym tonem.

Hetalia Axis Powers - Zapomniane opowieściTempat cerita menjadi hidup. Temukan sekarang