Quinnelly

421 17 15
                                    

Romuald Wieczyński wracał właśnie ze stajni, ślizgając się dość nieelegancko na błotnistej ścieżce i wymyślając na pogodę. Prawdą było, iż tego roku wyjątkowo dawała wszystkim w kość, gdyż słoneczne dni już dawno się skończyły, a na śnieg nadal się nie zapowiadało. Trzeba było się zadowolić mżawkami, niosącymi ze sobą paskudne błocko, i zimnym wiatrem, który mroził aż do kości, zmuszając do noszenia rękawiczek.

Jeżeli to się nie skończy, myślał Wieczyński, niedługo pod bramą jego posiadłości zgromadzi się cały tłum chłopów błagających o pomoc. Zawsze przychodzili, a on z dobroci serca rozdawał im drewno, którym mogli napalić w domu i ogrzać się, a przy okazji przygotować posiłek. A jednak jego cierpliwość miała pewne granice i w pewnym momencie zaczęło go to już męczyć; miał zatem nadzieję, że tego roku to się nie wydarzy.

Tymczasem zdawać się mogło, iż los postanowił ukarać jego skąpstwo i tego roku zima miała być dłuższa i jeszcze bardziej uciążliwa, a pod bramą jego domostwa miało się zgromadzić więcej jeszcze chłopstwa, płaczącego i jęczącego. A on i tak, dla świętego spokoju, będzie musiał rozdać ubogim drewno oraz zboże.

Z takich oto ponurych rozmyślań wyrwał go charakterystyczny dźwięk kopyt uderzających w rozmokniętą ziemię. Nieco zdyszany, Romuald uniósł wzrok, zwężając krótkowzroczne oczy i osłaniając twarz przed słońcem, wyglądającym zza chmur.

– Ach, pan Kindler! – zawołał, rozpoznając twarz jeźdźca. – Na Boga, co za pogoda! Co za pogoda. Proszę ze mną, mój służący zajmie się pana koniem.

– Dziękuję, panie Wieczyński – odparł Kindler, a czarujący uśmiech powrócił na jego twarz, kiedy tylko zszedł z konia. Stajenny, ujrzawszy gest swego pana, natychmiast podbiegł, by ująć wodze i zaprowadzić zwierzę do stajni. – Co racja, to racja. Chociaż podobno z nami matka natura obchodzi się łagodnie. Doszły mnie słuchy, że piwnice w Warszawie i Poznaniu pozalewane i szlachta boi się, że wraz z chłopstwem będzie dzielić nieciekawy los.

– Dobrze, że to daleko – bąknął pod nosem Wieczyński. – Już i tak chłopi na mojej ziemi przychodzą co roku... prosić o pomoc, wie pan. No to im daję, czego im tam trzeba, żeby przeżyli zimę. Ale coraz ich więcej...

– To mnie pan zaskoczył – rzekł Kindler, unosząc lekko brwi. – Zawsze mi się wydawało, że to książę powinien... jako że to jego ziemia...

– Nie, nie, to nie takie proste. To trochę bardziej skomplikowana sprawa z tym, czyja to ziemia. – Wąsacz pokręcił głową, po czym pociągnął nosem. – Przeklęty katar. To jest tak, że jesteśmy z księciem Gerardem sąsiadami. Chłopi mieszkający na jego ziemi idą do niego. Ci, którzy mieszkają na mojej, przychodzą do mnie. Cóż, trzeba przyznać, że tych na ziemi księcia jest więcej, tam jest dobrych parę wsi, którymi on się opiekuje... i cóż, tak po prawdzie to on im co roku pomaga, nikt nie narzeka.

Jakiś dziwny spazm przeszedł przez przystojną twarz Adama Kindlera, jak gdyby ten spodziewał się usłyszeć coś zgoła innego... i jakby fakt, iż nikt nie narzekał na księcia, wcale go nie zadowalał, chociaż trudno było rzec dlaczego.

– Książę Gerard jednak sprawuje... pewnego rodzaju władzę nad moją ziemią. Sądzi moich chłopów. Ustala wysokość podatków, wie pan. No i inne rzeczy, może ustanawiać pewne prawa i tego typu sprawy. Stąd to głupie twierdzenie, że ta ziemia należy do księcia, a nie do mnie. Ja tylko część podatków chłopstwa oddaję do zamku, cała reszta idzie do mojego skarbca, żebym mógł zajmować się wsią.

Oczywistym było, iż nie tylko wsią, lecz nie była to praktyka ani zakazana, ani mało powszechna, chociaż to z czynszu powinien utrzymywać się ziemianin. Na korzyść Wieczyńskiego przemawiał jednak fakt, iż nigdy nie ustalał wysokiego czynszu.

KopciuszekWhere stories live. Discover now