Na ramionach od razu rozsypała mi się gęsia skórka. Było cholernie zimno. Coś tak czułam, że jeszcze kilka takich nocnych wycieczek, a zapalenie płuc mam murowane. Potarłam się dłońmi w złudnej nadziei, że to trochę pomoże.

Przeszłam przez plac raźnym, radosnym krokiem, jak gdyby nigdy nic skierowałam się w stronę bramy. Gdzieś niedaleko po lewej stronie usłyszałam szczekanie, ale miałam nadzieję, że ewentualny pies stróżujący nie uzna mnie za złodzieja. Nie powiem, byłoby odrobinę głupio, gdybym do tego wszystkiego musiała jeszcze pobić się z psem...

Spróbowałam otworzyć furtkę, tu już jednak takiego szczęścia nie miałam. Wspięłam się na nią, usiłując wytłumaczyć swojemu lękowi wysokości, że odległość, jaką mam do ziemi, wcale nie jest nieskończona, zeskoczyłam po drugiej stronie. Zmieniłam się w wilka... i natychmiast ruszyłam pełnym galopem.

Spierniczałam. I w życiu nie czułam się chyba bardziej wolna, niż gdy pędziłam przez puste pole, sprężając łapy do maksymalnego wysiłku.

Biegłam. Pozwalałam, by wiatr rozwiewał gęste zimowe futro, a towarzyszyła mi jedynie noc. Chciałam się śmiać w głos, wyć z dziwnej euforii...

To chyba była adrenalina. Bo zwiałam. Bo mogłam mieć przez to przerąbane. Bo choć na parę minut wyrwałam się z otoczenia, które przypominało mój największy koszmar... Nie przypuszczałam, że mogę w tym wszystkim choć przez chwilę czuć się aż tak dobrze, ale bieg w wilczej skórze zawsze miał w sobie coś takiego, że potrafił wyleczyć mnie z największego doła.

Światła miasteczka widziałam już z daleka, a ono samo ze sporej odległości wyglądało wręcz jak wyspa pośrodku morza czerni. Księżyc i gwiazdy świeciły wprawdzie mocno, tak że nawet jako człowiek widziałabym doskonale w ich blasku, ale nie mogły przecież równać się z nowoczesnymi, na oko ledowymi latarniami.

Grunt, że to nie były jarzeniówki. Jak dziś pamiętam pechowy wyjazd do Austrii z Igą, ciocią i wujkiem – i swój szok, gdy się zorientowałam, że większość ulicznych latarń stanowią jarzeniówki na słupach. Boże, do dzisiaj mam po tym traumę. To chyba byłaby najlepsza terapia na pozbycie się wilczego Zewu...

Gdy tylko znalazłam się w centrum, na które składało się kilka absurdalnie kolorowych, elegancko odnowionych kamieniczek, przemieniłam się w człowieka, dopiero po fakcie zastanowiwszy nad tym, czy przypadkiem ktoś nie mógł tego widzieć. Ruszyłam energicznym krokiem na poszukiwania sklepu. Trochę bałam się, że żadnego nie znajdę – było już w końcu sporo po siódmej, dochodziła dwudziesta, a kto wie, czy na takim zadupiu jest coś ponad prywatne spożywcze, których pracownicy lubią spać w normalnych porach.

Były tam! Zawsze wierna Żabka i dość duży supermarket, czynny do dwudziestej pierwszej, jeśli dobrze przeczytałam napis na drzwiach. Oba sklepy mieściły się w jednym budynku, właściwie ze sobą sąsiadując, ale dłuższą chwilę zajęło mi zastanowienie się, do którego wejść najpierw. Ostatecznie wybrałam spożywczy – wyglądał na taki, w którym stoisko ze słodyczami i czipsami zajmuje dużo miejsca. A poza tym był tych kilka metrów bliżej, a mi robiło się już cholernie zimno.

Kurde, nie przemyślałam tego, że w krótkim rękawku mogę wzbudzić sensację... ale kij z tym. Może uznają, że mieszkam gdzieś niedaleko i nie chciało mi się ubierać, bo wyskoczyłam tylko na chwilę? Chociaż zaraz, w takich miejscowościach to raczej wszyscy znają wszystkich. Ale dobra, nie moje zmartwienie. Nic się nie stanie. Chyba. Najgorszym, co może się wydarzyć, jest kuracja antybiotykowa po tym, jak szczęście by mi się skończyło i zaziębiłabym się tak pięknie, jak to tylko ja potrafię. Złe też by to nie było, bo przynajmniej bym sobie od szkoły odpoczęła.

Uszkodzona dusza 1: LONERWaar verhalen tot leven komen. Ontdek het nu