24. Maybe it's Time

Start from the beginning
                                    

Jeśli zmierzaliśmy na skazanie, to do prawdziwej dziczy, a właściwie... tak, pustkowia. Autokar i ciepło, jakie w nim zaznawaliśmy były niczym w porównaniu do srogiej zimy, która panowała w lesie dłużej niż na większości dróg. Śnieg zagradzał nam drogę pomimo faktu, że pojazd bezskutecznie szukał sposobu na wyminięcie go. To już nie działało.

Każdy z ciemnych korzeni drzew, teraz wpatrywał się z czymś więcej niż wrogością - strachem. To wcale nie był koniec.

Wystarczył szereg drewnianych domków, aby tylko zwrócić uwagę na całą okolicę. Na każdy mały szczegół, który próbował się przydać w zaklimatyzowaniu i przeżyciu czterech dni. W lecie, taki nocleg nie sprawiałby żadnego niepokoju. Ot, przyjemny domek letniskowy.

Zima prezentowała go w zupełnie innym świetle - mrocznym, zimnym, a co ważniejsze, przerażającym. Kawałek dalej znajdowały się altana i jeszcze większy budynek. Prawdopodobnie był to klub, ponieważ czekało nas już ostatnie uroczyste wydarzenie. Przed zawodami w Bischofshofen zamierzano urządzić prawdziwą zabawę. Świętowaliśmy nie tylko finał, a spokój. Koniec śmierci.

A ja? Nie myślałam o Anze.  Przynajmniej starałam się nie myśleć, ale nie potrafiłam. Wszystko wydawało się żywą abstrakcją, której mój mózg nie umiał pojąć. Nie wierzyłam, że to on. Nie chciałam wierzyć. Mimo, że czułam jak po mojej skórze mrówki rozpoczynają swój marsz, a włoski powoli zaczynają się jeżyć, zachowywałam kamienną twarz.

Przez cały czas cię okłamywał. Nie mówił prawdy. Nie chciał, żebyś wiedziała. Żebyś od niego odeszła. Jak mógł to upozorować?

Rozpoczynaliśmy wielki finał. Coś nowego - z bagażem wahań emocjonalnych.

***

- Gabrielle Hofer i Kylie Maier, domek numer jedenaście, parter.

Próbowałam rozumieć. Felder tracił zmysły przez to, co stało się Stefanowi. Przez to, że jego kolega z pracy, Werner został zabity. Ale do jasnej cholery, wyżywanie się na innych nie należało do kompetencji mężczyzny. Austriak mógł wybrać każdego, ale nie ją.

- Gregor i Manuel, domek numer jedenaście, piętro wyżej.

Schlierenzauera nie było. Nie dziś. Zamierzał się pojawić dopiero jutro, jeśli tylko pozostał w żywotnym stanie.

"Czuję się lepiej, Gabi. Pojawię się w Bischofshofen i zostanę do finału. Muszę porozmawiać z Felderem".

Ciągnięcie walizki po oblodzonym terenie stanowiło jedno, a słuchanie rozmów Kylie Maier z jakąś ważną osobistością, drugą, tę bardziej irytującą część. Nie potrzebowałam jej obecności. Nie zamierzałam tak szybko popełnić samobójstwa. Potrzebowałam spokoju, którego wciąż brakowało, a przy tej kobiecie moje ciśnienie już dawno zdążyło się podnieść. Wydawało się, że przecież większość dni spędzimy na skoczni i tak, właśnie to planowaliśmy, ale wieczór i noc... tych nie dało się przeżyć. Nie z nią.

Wspinałyśmy się po drewnianych schodach, byle tylko nie upaść. Fakt, że było ich tylko pięć, utwierdził mnie w przekonaniu, że pozostawanie sierotą życiową nigdy nie mija. Powierzchnia wydawała się doskonałą ślizgawką dla dzieci, ale nie teraz. Nie dla zmęczonej kobiety niosącej ciężki bagaż. Wyglądało na to, że Maier też się zmęczyła, bo kiedy otworzyła drzwi, od razu upadła na niewielkie łóżko.

Zima ustąpiła ciepłu kominka. Zatrzasnęłam za sobą skrzypiące drzwi i zaciągnęłam się zapachem wnętrza. Całość nie prezentowała się źle. Naprzeciwko naszych wypoczynków znajdował się komplet krzeseł i stolik, a tuż obok kanapa, z której można było dostrzec widok na ostre szczyty gór. Łudziłam się, że to naprawdę koniec. Że przeżyjemy te cztery dni. Tylko cztery, a zastanawiając się nad tym, znów usłyszałam jej głos. Tym razem do mnie.

Wicked Game | G. SchlierenzauerWhere stories live. Discover now