7. Wybór

32 1 0
                                    

Mimo wszystkich przeciwności losu, uparcie brnął pod górę. Smagany podmuchami wiatru, w zacinającym, zimnym deszczu, uginał się pod ciężarem wyczerpania fizycznego oraz psychicznego. Czuł się tak słaby, tak zdezorientowany i upodlony, jak chyba nigdy jeszcze w życiu. Potykał się o trupy, kamienie, lub po prostu upadał ze zmęczenia, lądując na błotnistej ziemi, albo też i wprost na wysuszonych zwłokach.

Zawsze jednak w końcu się podnosił, otrzepywał, i ruszał dalej. Krok za krokiem, metr za metrem, kilometr za kilometrem, zbliżał się do celu swej wędrówki. O niczym nie myśląc, nie analizując swych szans, nie próbując zrozumieć co tu się wydarzyło, po prostu szedł. Pokonywał coraz większą stromiznę, wspinał się, przedzierał przez stosy trupów. I w końcu, po wielogodzinnej, a może nawet, jak mu się wydawało - kilkudniowej wędrówce, dotarł wreszcie na szczyt Strasznej Góry.

Na skąpanym w gęstej mgle wierzchołku, zastał jedynie niewielką łączkę, pośrodku której stała niepozorna, drewniana chatka. Spodziewał się tu raczej wystawnego pałacu, siedziby potężnego króla demonów, z którym mógłby stoczyć wielogodzinną walkę na śmierć i życie. Tymczasem prostokątny domek, o ścianach z ciosanych belek, i niewielkim, wyłożonym kamieniami ganku, nie zapowiadał spodziewanego, epickiego starcia.

Początkowy zawód, szybko jednak ustąpił w nim miejsca innym, bardziej pozytywnym uczuciom. Szczególnie ucieszył go widok sączącego się z komina dymu, który sugerował, że w środku ktoś palił właśnie ognisko. Przemoczony, zmarznięty, i wyczerpany, nie pragnął niczego bardziej, niż odpocząć w pobliżu paleniska, ogrzać się w jego blasku.

Nagle dotarło do niego, że ognisko mogła rozpalić jedna z poszukiwanych przez niego osób. A choć od dłuższego czasu niczego nie pragnął bardziej, to perspektywa rychłego spotkania z rodziną z jego wizji, napawała go dziwnym, irracjonalnym wręcz niepokojem. Po tym co przeszedł po drodze na szczyt, nie pozostało mu jednak nic innego, jak zmierzyć się z lękami. Przejść przez polanę, wejść na ganek, nacisnąć na klamkę, otworzyć drzwi.

***

W środku nie było ani niewysokiej blondynki, ani dzieci z jego sennych wizji. Nie było także króla demonów, ani żadnych innych potworów, którym mógłby stawić czoła. W niewielkim pomieszczeniu, natknął się jedynie na samotnego, niewysokiego "niby człowieczka" - jak w myślach nazwał krzątającego się przy palenisku, szczelnie zawiniętego w szmaty karła.

- Wreszcie jesteś, o wielki Comanie... - karzełek uśmiechnął się szpetnie na jego widok, i zamaszystym gestem dłoni zaprosił do środka. - Zaczynałem się już powoli niepokoić, czy aby nie pomyliłeś drogi. W zasadzie można by się tego spodziewać, po takim tępym osiłku jak ty...

Ignorując zaczepkę niby człowieczka, wszedł do środka, i zamknął za sobą drzwi. Rozejrzał się uważnie po chatce, lecz poza niewielką leżanką, zbitym z desek stołem, i centralnie usytuowanym paleniskiem, nie było tu właściwie niczego do oglądania. Skromnie urządzone wnętrze, przywodziło mu na myśl dawno nieużywany domek myśliwski, ale na pewno nie lokum, w którym mieszkały na stałe trzy osoby. Jeśli więc rodzina z jego snów kiedykolwiek tu przebywała, to zapewne dawno już opuściła to miejsce.

- Gdzie oni są...? - zapytał, zwracając się ponownie w stronę karła.

- Tak blisko, a zarazem tak daleko... - karzeł pozwolił sobie na koleją kpinę, lecz dostrzegając zapewne grymas wściekłości na jego twarzy, dodał zaraz: - Tylko, tylko spokojnie. Na żartach się nie znasz...?

- Gdzie, oni, są...? - wycedził z wolna przez zaciśnięte zęby, wymownie zaciskając dłonie w pięści.

- Powiem, powiem, wszystko powiem. Przecież po to mnie tu umieściłeś, cholera, żebym w swoim czasie, wszystko wyjaśnił. No więc siedzę tu, sam jak palec, i czekam. Czekam jak pies jakiś, wiernie, przy budzie. Ani do kogo gęby otworzyć, ani nigdzie iść, ani rozrywki żadnej. Nic... Tylko ta góra zasrana. Straszna Góra, też mi coś... Chyba co najwyżej, strasznie upierdliwa góra. No bo zimno tu jak w dupie u Eskimosa, mokro, szaro, buro i ponuro. I jeszcze te pioruny pieprzone. Dzień i noc walą, ani tu spać, ani myśli skupić... A jaśnie pan przychodzi, wchodzi sobie jak do siebie. I ani dzień dobry, ani pocałuj mnie w dupę. Nie zapyta, co słychać panie Homunkulusie? Jak czas na posterunku mijał, drogi panie Homunkulusie? Jak tam zdrowie, co u mamusi słychać...

Upadek PółbogaWhere stories live. Discover now