Prologue

326 34 64
                                    

*Kuba POV*

Wysiadam z taksówki i podwijam rękawy czarnej bluzy. Moje ziomki za barierkami witają mnie dzikimi okrzykami. Zachowują się nieco agresywnie, ale podchodzę do nich i podpisuję się na kilku płytach. Czas goni, więc nie daję się zagadać i z wystawioną ręką biegnę w stronę stadionu, zbijając piątkę z każdym po drodze. Na wejściu zatrzymuje mnie tęgi i ciut wyższy ode mnie ochroniarz. Żąda okazania przepustki, którą mam przecież w widocznym miejscu, zawieszoną na szyi z kilkoma łańcuchami. Uśmiecham się do niego, wskazując na nią palcem, po czym wystawiam rękę, by przybić żółwika. Mężczyzna niewzruszony dalej wpatruje się prosto przed siebie. Staram się wysunąć zaciśniętą pięść bardziej na jego widok i nawet macham mu parę razy przed twarzą, sprawdzając reakcję. Poważnieję, naśladując dosłownie przez chwilę jego gorylą twarz. Nie lubię takich sztywnych i poważnych ludzi, nie mają w życiu tego co najlepsze -zabawy. Chcę dotrzeć do korytarza z garderobami, a po drodze staram się przywitać z każdym kogo mijam. Nikt nie ma na to czasu. Wszyscy biegają poprawiając ustawienie kamer, mikrofonów, świateł i sprawdzając karteczki z nazwiskami przy krzesłach; celebryci nagrywają relacje na swoje story lub robią relacje na żywo; dają fotografować się na tle ścianek z nazwami sponsorów imprezy i z ogromną radością wychodzą na czerwony dywan udzielać krótkich wywiadów. Energicznie wchodzę do białego, oświetlonego korytarza i zaraz na jego początku dostrzegam młodą uśmiechniętą asystentkę.
– Siema! – Przybijam jej piątkę i mierzę ją zalotnym spojrzeniem – Ścięłaś włosy? – Dziewczyna z niemałym zmieszaniem, owija kosmyk na palcu. Rumieni się, przytakując. Odchodzę, chociaż przez chwilę zastanawiam się, czy nie zawrócić i nie dać jej swojego numeru. Zamiast tego skupiam swoją uwagę na czarnych tabliczkach przy drzwiach. Szukam wzrokiem tej z moim pseudonimem. Plakietka "artysta", która umożliwia mi poruszanie się po całym terenie obiektu wisi na mojej szyi, obijając się lekko o kryształkowy napis „QueQuality". Zatrzymuje się przed drzwiami w połowie korytarza. Kładę dłoń na czarnej, metalowej klamce i otwieram je pewnie. Staję jak wryty widząc w środku ubranego w czerwoną kurtkę mężczyznę. Mrugam kilka razy, po czym wycofuję się za próg, przymykam drzwi i jeszcze raz odczytuje jasny napis na ciemnym tle tabliczki. Wchodzę z powrotem do pomieszczenia. Niepewnie otwieram usta, nabierając powietrza i układając sobie w głowie co powinienem w tej chwili powiedzieć.
– To chyba mój pokój – stwierdzam.

Rudzielec odsuwa od siebie nieco paczkę chipsów i chwilę chrupie je w ustach nim udziela odpowiedzi.
– Nie mogłem znaleźć swojego, – przerywa na moment, by zjeść kolejnego chipsa, po czym kończy, wzruszając ramionami – więc wszedłem tutaj.
Z lekka oszołomiony jeszcze kilka sekund stoję w drzwiach, ale widząc, że rudy nie zamierza się ruszyć z miejsca i dalej spokojnie je czipsy, wchodzę do pomieszczenia. Zamykam za sobą drzwi i siadam w drugim fotelu, na przeciwko mężczyzny. Obserwujemy się uważnie, panuje niezręczna cisza, przerywana tylko od czasu do czasu chrupaniem niezdrowej przekąski. Biorę głęboki wdech i zaczynam rytmicznie postukiwać butem w podłogę. Dłoń, w której rudzielec trzyma paczkę chipsów o smaku ketchupu, wysuwa się w moją stronę.
– Chipsa? – pyta z silnym brytyjskim akcentem. Uśmiecham się i kiwam głową przecząco. Fuuu, ketchup. Chłopak wzrusza ramionami. Na oko jest w moim wieku i dopiero po kilku minutach rozpoznaje w nim autora kilku znanych radiowych przebojów.
– A tak po za tym, to jestem Ed – odzywa się i podaje mi rękę, całą w okruszkach, gdy udzielam mu odpowiedzi.

Do pokoju z impetem wpada elegancko ubrana kobieta, którą kilkakrotnie minąłem idąc halą.
– Panie Grabowski, wszędzie pana szukaliśmy, za kilka minut zaczyna się gala – kobieta oddycha nerwowo, jakby szukając mnie, co najmniej przebiegła maraton. Przerywa na chwilę i spogląda na rudzielca koło mnie – Pan Szeran?
– Sheeran. Coś się stało? – brytyjski akcent mężczyzny nie ułatwia zrozumienia go, a mało profesjonalna pracowniczka tłumaczy wszystko rudemu – oczywiście wciąż w języku polskim. Absurd. Z uprzejmością odzywam się po angielsku i choć nie zbyt lubię się nim posługiwać, sytuacja czasami tego wymaga. Podchodzę do kobiety, łańcuchy przy spodniach rytmicznie postukują przy każdym kroku. Daje jej znak, że może zaprowadzić nas na halę, ale Ed zatrzymuję się w połowie drogi.
– Idźcie beze mnie. Sam trafię, skoczę jeszcze po nachosy – kiwam głową i dopiero po chwili dociera do mnie, że mężczyzna chce na gali rozdania nagród MTV zorganizować nachosy. Zwariował.

Mimo, że doskonale znam drogę, pozwalam aby przejęta obecnością tylu celebrytów dziewczyna, zaprowadziła mnie niemal pod sam stolik. Na sali jest tłoczno; dużą część zgromadzonych stanowią ubrane w eleganckie, czasem aż przesadnie, suknie do ziemi, kobiety. Odsuwam krzesło od stolika i zerkam na wizytówkę przed nim. Mrużę oczy i jeszcze raz czytam nadrukowany ozdobną czcionką napis.

Kuba Soler

Wow, co to za fajny gościu.

Śmieję się pod nosem i chwilę rozważam, czy na pewno powiniem zająć to miejsce. Z mojej lewej strony pojawia się Ed, który tym razem spokojnie chrupie nachosy. Ponownie chce mnie poczęstować, ale odmawiam. Mężczyzna obchodzi stolik dookoła. Stoją przy nim zaledwie dwa krzesła tak, aby każdy siedział w miarę przodem do sceny. Ed unosi brwi i spogląda na mnie zdziwiony.
– Możesz to przeczytać? – pyta – Nie jestem pewien czy to na pewno moje miejsce.

Kiwam głową i biorę do ręki karteczkę. Parskam śmiechem i zaczynam poważnie rozważać, czy gala w Polsce była dobrym pomysłem. Na wizytówce Eda napisane jest "Ed Sarna".
Zakrywam usta, nadal chce mi się śmiać i bardzo chętnie przetłumaczył bym rudowłosemu co napisane jest na trzymanym przeze mnie skrawku papieru, ale za nic nie pamiętam jak po angielsku jest sarna. Odpowiadam więc, że zapisali go jako ssaka parzystokopytnego, po czym obydwoje zajmujemy miejsca. Ludzi przybywa w zastraszającym tempie i coraz więcej krzeseł jest zajętych. Narasta harmider i hałas staje się nie do zniesienia; przerywam rozmowę z rudowłosym, bo za nic nie możemy usłyszeć, co mówi druga osoba. Do naszego stolika powolnym krokiem zbliża się ubrany w kolorową koszulę, wysoki brunet. Rozgląda się dookoła i w pewnym momencie zatrzymuje się kilka kroków za mną. Edward ponownie zniknął gdzieś w tłumie, tym razem rzekomo udając się po colę. Odwracam się do bruneta i uprzejmie po angielsku pytam za kim lub też za czym się rozgląda.
– Szukam swojego miejsca – zakłopotany chłopak drapie się po karku i śmieję nerwowo – Jestem Alvaro Soler – wystawia rękę w moją stronę i uśmiecha ciepło.
– Alvador Soler? – przerywam na chwilę – Chyba obaj mamy problem – gestem wskazuje na połączenie mojego imienia z nazwiskiem mężczyzny, widniejące na wizytówce.
Alvador uśmiecha się zakłopotany i mówi, przekrzykując hałas.
– Mam na imię Alvaro, nie Alvador – rozgląda się po sali i zabiera stojące najbliżej puste krzesło prawdopodobnie należące do Ariany Grande, aby usiąść koło mnie.
– No, Alvador, słyszałem przecież. Ja jestem Kuba, szerzej znany Quebonafide –mężczyna przykłada rękę do twarzy, bierze głęboki wdech i cierpliwie literuje swoje imię. Przerywa mu rudzielec, który w jednej dłoni trzyma butelkę coli, a w drugiej kolejną paczkę chipsów o smaku ketchupu. Jakie obrzydlistwo.
– O, kogo my tu mamy! Alvador Solero – Ed entuzjastycznie wita się z mężczyzną,a ten jedynie wzdycha i odwraca głowę w stronę sceny.

------

Witamy na tej z pewnością nie dokońca normalnej książce pisanej przez dwie przyjaciółki. Piszemy o Edzie Sheeranie, Quebonafide i Alvaro Solerze, więc każdy znajdzie coś dla siebie. Zapraszamy do dalszego czytania!

!rozdziały nie będą regularne ale często!

•{Por el chleb to heart}•Where stories live. Discover now