Follow the wisps with timousan thymaton and you'll find the harpy holocaust

661 35 21
                                    

Rozdział 51. 

Nie umiał sam określić, ile czasu przeleżał na swoim łóżku skulony w tej żałosnej pozycji obronnej, ale trochę musiało minąć, ponieważ słońce zdążyło odsunąć się ze swojego miejsca za jego oknem i nie wpuszczało już tamtędy światła.

Poza tym, wszystkie emocje które w nim od rana buzowały zdążyły się uspokoić. Ale Stiles nie był pewny, czy to znaczyło, że czuł się teraz lepiej. Owszem, zapewne powinien, ale chyba łatwiej mu było udźwignąć wcześniejszą wściekłość niż aktualny ból i niesmak egzystencjalny. Nie pamiętał już, dlaczego i na kogo się gniewał, ale wiążące się z tym wrażenie pustki i bezsensu nadal w nim siedziało, na samym dnie, wywierając kilkunastotonowy nacisk, od którego Stiles zaczynał już mieć nudności. 

Skrzywił się, myśląc o tym. Jak na zawołanie zebrało mu się w gardlę. Jego ciało poderwało się z łóżka szybciej, niż był w stanie sam o tym pomyśleć. Z nikąd poraził go dreszcz, krew odpłynęła mu z twarzy w przerażający, dziwny i zbyt szybki sposób, pozostawiając ją lodowatą. Uklęknął przed sedesem, płynnym ruchem podniósł deskę i poszło. 

To znowu bolało tak mocno. Znowu poryczał się w połowie, znowu poczuł to koszmarne wrażenie omdlenia, z którego wiedział, że już by się nie obudził. Kiedy skończył, wytarł się papierem i spuścił wodę, po czym usiadł pod chłodną, obłożoną kafelkami ścianą i pozwolił sobie na chwilę słabości. Nie musiał się nawet wisilać żeby płakać, płakało mu się tak łatwo, jakby długo trzymał łzy pod ciśnieniem. I może faktycznie tak było, tylko że w metaforycznym sensie, lecz cały stres pomieszany z przykrością po jakimś czasie stał się już zbyt ciężki i podświadomość potrzebowała na niego jakiegoś szybkiego sposobu zniszczenia, więc przekształciła je łzy. A wtedy metafora przestała być metaforą. 

Dyskomfort żołądka się utrzymywał, ale odrętwienie powoli ustępowało i mógł spokojnie oddychać. 

Gdzieś w tamtym momencie zaczął rozumieć, że może być chory. 

Nie miał mocy, żeby się zacząć tym martwić. Rozebrał się do naga i wszedł pod gorący prysznic. Ciepła woda kompletnie go uspała, ale jakoś przedostał się do swojego pokoju, chociaż ledwo kontrolował myślami, że to robi. Głuchą ciszę w jego sypialni przerwał dzwonek jego komórki. Wzdychając ciężko, podszedł do łóżka i zabrał go z szafki nocnej. Dzwonił Mason. Przy okazji zobaczył, że jest pierwsza po południu. 

- Halo? - mruknął, odbierając. 

- Hej, posłuchaj, pomyślałem sobie, że może spotkamy się dzisiaj. Mam ci wiele do pokazania, myślę, że to cię zainteresuje. Że to zainteresuje wszystkich. Znalazłem...

- Tak, dobra, wpadaj. 

- Oh... okej - odrzekł, trochę zdeprymowany szybką, zlewającą odpowiedzią Stilesa. - Mogę być zaraz?

- Możesz być zaraz. 

- Dobra, to czekaj. 

Rozłączył się. Stiles odjął komórkę od ucha i z pewnym mglistym rozbawieniem spojrzał na imię Masona, wyobrażając sobie jak pełen chęci, energii i zapału wybiega z domu, wsiada do tego swojego auta, które zapewne wielbi bardziej niż ktokolwiek wielbił kiedyś boga, wciska gaz i po prostu jedzie. 

Nagle przyszło mu do głowy, że kiedyś też taki był. Kiedyś. Bardzo dawno temu. Tamte radosne, bestroskie czasy liceum, czasy jego zauroczenia nieosiągalną królewną Lydią Martin, czasy życia razem ze Scottem, jedyną bliską osobą, na kompletnym marginiesie...

YOUTHWhere stories live. Discover now