Wzdrygnęła się odruchowo, na samą myśl o tym jak bardzo w zasadzie jest tu samotna. Bez nikogo i niczego. Nawet nie zauważając, że minęła dosłowne chwila od jej pytania, jej mama odpowiedziała:

- Wiesz, wiem że pomiędzy nami nie układa się dobrze, lecz to nasza szansa, aby zacząć wszystko od nowa – uśmiechnęła się lekko.

- Już to słyszałam – popatrzyła na nią z grymasem. - Pół roku temu i nic się nie zmieniło.

- Emilio, proszę cię – odparła błagalnym głosem, ale Emilia nie była chętna do rozmowy i nie zamierzała jej słuchać.

Z ich rozmowy wyrwał ich kierowca autobusu ogłaszający doniosłym tonem:

-Przystanek Langour!

Emilia wstała ze swojego miejsca, przepychając się przez siedzenia, sięgnęła po walizkę, która wsunięta była na półce, znajdującej się nad siedzeniami. Wspięła się na palcach i mocno złapała za uchwyt bagażu, po czym położyła walizkę na podłodze. Ignorując patrzącą na nią matkę, ruszyła w kierunku wyjścia. Zrezygnowana kobieta westchnęła z dezaprobatą. Ruszyła się z miejsca i sięgnęła po swój bagaż, podążając za córką.

Autobus odjechał w czarną otchłań. Obie znajdowały się na pustkowiu. Krople deszczu kapały na nos dziewczyny, a jej czarne włosy wyglądały jakby, tańczyły w powietrzu. Ogarniająca ją ciemność, lekko przerażała Emi, mimo świecących latarni przy drodze, wyglądało to miejsce mrocznie.

- Słuchaj, spodoba ci się tu – zaczęła rozmowę kobieta, która starała się w jakikolwiek sposób przekonać ją do nowego miejsca. Jednak widząc niezainteresowanie ze strony dziewczyny, zrezygnowała i ruszyła przodem

 Zaczęły iść przez błotnistą ścieżkę. Otaczały ich wysokie świerki i sosny. Piękny śpiew ptaków ucichł, a zamiast nich pojawił się niepokojący szum drzew. Wesołe i kolorowe motyle już nie fruwały w powietrzu, zastąpiły je świecące żółtą aurą świetliki. Z góry spoglądał na nią, jakby uśmiechnięty księżyc w kształcie rogalika. W kałuży mały wróbelek, chlupiąc wodą, próbował umyć swoje maleńkie skrzydełka, przy czym rozpryskiwał na wszystkie strony kropelki wody. Wystającymi z podłoża korzeniami zajęły się mrówki. Mimo szumu drzew można było usłyszeć szeleszczącą w zaroślach łanię.

- Nie mogłyśmy zostać w Paintain. Dzięki, Bogu że babcia dała w spadku ten dom bo inaczej byśmy nie miały gdzie się podziać. Przyzwyczaisz się - spróbowała ponownie zagaić jakoś rozmowę.

- Jasne – wbiła paznokcie w swoje dłonie. Emilia wiedziała, że byłby sposób na to by mogły zostać w Paintain i nie musiały wcale wyjeżdżać. Nawet nie wie ile razy próbowała się sprzeciwić swojej matce, ale nie było szans na to, żeby jej mama zmieniła swoje zdanie. Decyzja została podjęta, bez wzięcia pod uwagę jej próśb. 

Nagle Emi usłyszała pęknięcie patyka, odruchowo odwróciła się. W oddali dostrzegła ciemną posturę, aż musiała z wrażenia przetrzeć oczy, aby upewnić się, że nie są to jej zwidy. Jednakże, gdy tylko podniosła powieki, nikogo tam nie było. Zakłopotana zaczęła rozglądać się na wszystkie strony.

- Coś nie tak ? - zatrzymała się przy niej rodzicielka.

- Nie, nic – pokręciła przecząco głową, stwierdzając że musiało jej się coś przewidzieć. Jednak wewnątrz czuła niepokój, który nie ustępował odkąd się tu pojawiła.  

- Już niedaleko – mama dziewczyny spojrzała na karteczkę z adresem, którą wyjęła z kieszeni.

Emilia zatapiając się w myślach i żeglując wpośród ich morza nieznanych odpowiedzi wpatrywała się w swoje trampki, które przemknęły deszczem i ubrudzone zostały błotem. Zaczęła się zastanawiać nad tym co dalej. Jako tako kontakt z Alicją będzie miała telefonicznie lub będą wysyłały sobie listy, tak jak obiecały. Jednak to nie to samo, a wiedziała, że jej najlepszej przyjaciółki od przedszkola nie da się nikim innym zastąpić. W dodatku będzie musiała przywyknąć do nowej szkoły, gdy nadejdzie jesień. Obawiała się tego wszystkiego, bo nie łatwo przestawić się na kompletnie inny tryb życia, a na pewno w jakimś stopniu zmieni się on. Wyprowadzka z miejsca, w którym zostawiła wspomnienia o tacie już całkowicie odcięły ją od niego. Jakby wszystko w pewnym momencie jej życia zostało brutalnie odebrane. Dom. Przyjaciele. Tata. Czuła niesprawiedliwość i może właśnie dlatego nie umiała pohamować swojej złości do wszystkich wokół. Bo prawdę mówiąc to była jej tarcza obronna. Zakładanie maski, która jest obojętna na wszystko wokół, jakby wcale nic ją nie dotykało ani nie urażało. Granie po prostu silnej nastolatki, ale problem w tym, że to dodawało jej ciężaru. Tak mocno odpędzała od siebie rozpacz i żal, ze one zanikły, a ich miejsce zastąpiła złość. Nie dopuszczała do siebie emocji, ktore mogłyby potwierdzić jej słabość. Ale czy to właśnie nie czyni nas ludźmi? Czy słabość i pozwalanie sobie na żal, rozpacz, nie jest czymś co każdy człowiek mimowolnie przezywa i musi przez te emocje przejść, aby właśnie dzięki nim stać się silniejszym?  

Za progiem rzeczywistości (W Trakcie Korekty)Where stories live. Discover now