.II. Vagabunda

112 6 15
                                    

      Wielka, wydrążona skała okazała się obiecującym miejscem spoczynku. Dawała wystarczające poczucie bezpieczeństwa, choć zawsze było ryzyko, że jakiś stwór postanowi zapuścić się dokładnie w tę okolicę i zrozumie, że nie miał przyjemności z równie smacznym kąskiem już od dawna. Zwłaszcza, gdy dostrzeże z oddali blask płomieni ogniska.

A dookoła nadal była ciemność.

     Noc nigdy nie miała końca w tym osobliwym świecie. Pojęcie czasu nie miało tu zastosowania. Po co zmarłym czas? Nie podlegali mu już opuszczając ziemski padół. Nie potrzebowali odliczać godzin ni minut. Byli tylko widmami przeszłości unoszącymi się gdzieś w przestrzeni wieczności. A jednak, głęboka potrzeba umiejscowienia danego punktu w czasie okazywała się silna, niemal przytłaczająca. Jak ktokolwiek mógłby funkcjonować, nie znając czasu? Czas był bowiem czymś, co pozwalało na odnalezienie swojego punktu zaczepienia. W krainie, która nie zaznała nawet jednego promienia słońca, nie sposób było określić upływu czasu. Niemożliwym był fakt stwierdzenia ile chwil minęło. Minuty mogły być za razem krótkie i nieskończenie długie. Godziny mogły trwać sekundy, tygodnie mogły trwać lata. Nikt nie wiedział, czy upłynęła godzina, dzień, rok, a może stulecie. Każdy dzień był nocą. Tylko sierp księżyca bezlitośnie lśnił na niebie, jakby naigrawając się ze wszystkich stworzeń, którym przyszło tu mieszkać. Jakby tylko on znał czas i wiedział ile już go upłynęło. Był wieczny. Obserwował ten świat od początków wszystkiego. Ten pusty świat bez życia, bez czasu, bez sensu. Tak, mógł być on Piekłem pełnym najprawdziwszych demonów.

      Jak się nazywasz? – Co mogła odpowiedzieć? Nie pamiętała imienia. Czy w ogóle jakieś miała? Kiedyś z pewnością. Kiedyś, w zamierzchłych czasach. Ile to już minęło? Dziesięć lat? Dwieście? Tysiąc? A może tydzień? Dwanaście godzin? Znowu ten czas.

      Westchnęła teraz i uderzyła pięścią w kamienną ścianę. Rozległ się głuchy odgłos. Zaklęła pod nosem, jakby nie chciała, by ktoś usłyszał. Potem głośniej. W piach wsiąkło kilka szkarłatnych kropel krwi.

      - Cholera, jak można o czymś takim zapomnieć? – powiedziała unosząc rękę. Obserwowała ciemnoczerwoną kroplę spływającą po dłoni, w dół, aż do łokcia. – Jak można zapomnieć kim się było?

      Teraz jestem nikim. Bez tożsamości. Nie mam imienia, już nawet nie wyglądam jak ja. Czy ja to nadal ja? Czy w ogóle przedtem istniałam? Jeśli żyję, chcę umrzeć. Jeśli nie, na bogów, oszukali mnie z tym życiem pozagrobowym.

      Jakby nie dość miała już cierpień, czuła wzmagające się pragnienie. Nieprzyjemna suchość w ustach i drapanie w gardle dodatkowo ją rozdrażniało. Sprawę pogarszał fakt nieskończonej pustyni rozściełającej się dokoła, bez najmniejszej nawet kropli wody. Nawet nieba nigdy nie przesłaniały chmury. Choć odrobina deszczu mogła uratować życie, jednak noc pozostawała sucha jak pieprz.

      Usiadła na chłodnym piasku i uderzyła w kamienną ścianę raz jeszcze. Tym razem mocniej niż poprzednio. Poczuła ból. Ponownie uderzyła. I raz jeszcze pojawił się ból, a krew zostawiła swą czerwień na zimnym, bezbarwnym kamieniu. Uniosła rękę do twarzy i obserwowała krople, w których migotał blask płomieni. Ogień dawał ciepło i poczucie bezpieczeństwa. Może i złudne, ale lepsze takie niż żadne. Szybko trawił liche gałęzie martwych drzew, dlatego wciąż musiał dostawać kolejne. Dorzuciła więc nową partię i patrzyła jak płomienie łapczywie liżą drewno. Jeszcze przed chwilą białe, teraz już sczerniało. Krew spływająca po łokciu znów przyciągnęła jej uwagę. Zlizała ją. Była lepka i miała metaliczny posmak. Nie było też jej wiele, lecz jednak lepsze to niż nic. Położyła się na ziemi i jeszcze długo rozmyślała, zanim nie zmorzył jej sen.

la Reina de la NadaWhere stories live. Discover now