1 Willow

14.1K 403 120
                                    

Nie wierzę. Nie więcej niż dziesięć minut temu wysiadłam z pokładu luksusowego samolotu, należącego do jednej z najbogatszych linii lotniczych na świecie, tylko po to, żeby wylądować na jakimś zapomnianym przez Boga lotnisku. Gdzieś, pośrodku niczego. 

Nie zrozumcie mnie źle, nie narzekam. Gdyby nie ojciec Alice, nie byłby mnie stać na podróż autobusem do pobliskiego supermarketu w stanie Kalifornia, a co dopiero na wakacje w super ekskluzywnym ośrodku wypoczynkowym w Tajlandii. Ekskluzywny. Tak, to słowo, do którego w trakcie ostatniego miesiąca zdążyłam mimowolnie przywyknąć. Dlatego też właśnie teraz, przyglądając się tej obskurnej hali przylotów, zastanawiam się, gdzie ja do cholery jestem? 

Po kilkunastogodzinnym locie, zakończonym okropnym bólem głowy jedyne, na co mam ochotę, to zakopać się w miękkim łóżku Alice i zapomnieć o nieuchronnie zbliżającym się końcu wakacji oraz, o zgrozo, kolejnej kilkunastogodzinnej podróży do Stanów. Sięgam ręką do kieszeni moich znoszonych dżinsów i wyciągam telefon, żeby po raz dziesiąty upewnić się, że zdecydowanie nie znajduję się w miejscu, w którym w tej chwili być powinnam. I nie, nie mówię tutaj o łóżku mojej przyjaciółki. 

Według informacji zamieszczonej na mojej karcie pokładowej niecałą godzinę temu powinnam była wylądować na lotnisku Bromma w Sztokholmie. Niestety, mój życiowy pech lub też jak oznajmił kapitan, kiepskie warunki pogodowe sprawiły, że miejsce, w którym teraz jestem, zdecydowanie nie przypomina stolicy Skandynawii. Co więcej, z tego, co powiedział mi wujek Google, nie znajduje się nawet w jej pobliżu. 

Obładowana trzydziestokilogramowym bagażem, w który trzy tygodnie temu upchnęłam praktycznie całą swoją garderobę oraz dwoma walizkami, do których spakowałam resztę rzeczy Alice, siadam więc na krawężniku i czekam, aż moja przyjaciółka pokona dystans dzielący mnie od lotniska, na którym planowo miałam wylądować.

Dokładnie dwa advile i butelkę wody evian później, z transu wyrywa mnie pisk opon i towarzyszący mu donośny głos Alice, wysiadającej z błyszczącego range rovera. Zerkam na zegarek, który bezsprzecznie wskazuje, że powinna dotrzeć tutaj jakieś czterdzieści minut temu. Cóż, lepiej późno niż wcale. Bez zbędnego ociągania, podnoszę się na nogi i otrzepuję tyłek z brudu.

­– O Boże! Ruch na drogach o tej porze dnia jest straszny – jęczy, odgarniając z twarzy złote kosmyki włosów, które wydostały się ze spiętego na czubku jej głowy koka. Jestem w Szwecji pierwszy raz w życiu, więc prawie wierzę w jej wymówkę. Prawie.

– Jesteś pewna, że problemem był ruch na drogach? – pytam żartobliwie, zarabiając przez to łokciem między żebra. Alice nigdy nie radziła sobie dobrze za kierownicą i ciężko znosi wszelkie przytyki na ten temat. Ignorując promieniujący ból w okolicy prawej nerki, pochylam się i oplatam przyjaciółkę ramionami.

Nie widziałyśmy się od trzech dni, co o ile dobrze pamiętam, jest naszą najdłuższą przerwą, od kiedy dwa lata temu, Alice dołączyła do mojej grupy zajęciowej na uniwersytecie Stanforda. W ten sposób się poznałyśmy i niemal natychmiast okrzyknęła nas najlepszymi przyjaciółkami. A mówiąc natychmiast, mam na myśli zaraz po tym, gdy pierwszego dnia naszej znajomości, uwolniłam rąbek spódnicy wetknięty za rajstopy tuż nad jej pośladkiem, podczas gdy ona robiła maślane oczy do kapitana drużyny pływackiej, opowiadając mu o swoim rekordzie we wstrzymywaniu oddechu pod wodą. Rekordzie, który jak się później okazało, był dwukrotnie dłuższy od dotychczasowego rekordu wpisanego do Księgi Guinnessa. Tak, zabijcie mnie. Jeżeli chodzi o Bena pieprzonego Colemana, kapitana uniwersyteckiej drużyny pływackiej, dziewczyny gubiły nie tylko majtki czy język w gębie, ale też, jak to było w przypadku Alice, zdolność do prowadzenia konwersacji przy użyciu choćby jednej półkuli mózgu. Nie muszę dodawać, że z wyjątkiem Bena, cała stołówka zdążyła przy okazji zapoznać się z jej wyszukaną, koronkową bielizną. 

Lovewrecked. Połączeni namiętnościąWhere stories live. Discover now