5. chyba pomylił pan numery

76 11 11
                                    

 Trzymam to w ręku, zastanawiając się, jak mam teraz pracować do końca zmiany.

 Za dużo myśli pałętających się po głowie, za dużo wątpliwości, za dużo bycia typowym Leonem - pesymistą.

 No więc chowam tę kartkę gdzieś w odmęty plecaka, z nadzieją, że jakoś uda mi się jej nie zgubić, i kontynuuję pracę. Przyjmuję i realizuję zamówienia, ucinam krótkie pogawędki z co rozmowniejszymi klientami i kicham średnio co dwie minuty.

 Dzień jak codzień.

 Kiedy drzwi kawiarni się otwierają i do środka wchodzi szef, z jakiegoś powodu wyczuwam problemy. Ale kiedy jego wzrok zatrzymuje się na mnie, jestem pewien, że nie będą kłopoty.

 - Goretzka!

 Gdzieś to już chyba słyszałem.

 - Mówił ci ktoś kiedyś coś na temat przychodzenia do pracy w trakcie choroby?

 Świdruje mnie wzrokiem, wyjątkowo nie wyglądając, jakby chciał mnie zamordować ze szczególnym okrucieństwem. Przechodzi mnie dreszcz. Na twarzy szefa maluje się zmartwienie, a ja chyba jednak wolę go takiego jak zwykle - starego, dobrego i wściekłego.

 - No, znaczy... - zaczynam niepewnie.

 - Znaczy, że nie chcę cię tu widzieć, dopóki się nie wykurujesz!

 - Oczywiście.

 Sto punktów i Nobel dla mojego szefa, za to, że szokuje mnie chyba jeszcze bardziej, niż ten cholerny liścik.


 Kiedy dochodzę do domu, jest ze mną g o r z e j. W tym momencie katar i chrypka to moje najmniejsze zmartwienia - gorączka sięga już pewnie tylu stopni, że sam wolę nie wiedzieć, ledwo widzę na oczy i niemal nie mam już na nic siły.

 Co najgorsze, cholernie głośno burczy mi w brzuchu, ale apetyt - nie istnieje.

 Siadam na łóżku, żeby nabrać trochę energii. Nie zmieniam ubrań, ba, nawet nie zdejmuję butów. Kurtkę ściągam do połowy, co już można uznać za sukces.

 Próbuję wypakować plecak, bo to przynajmniej nie wymaga zbyt dużo ruchu. Termos -  wciąż prawie pełny, chociaż ledwo ciepły. Powinienem sobie w końcu sprawić taki, który by chociaż trochę trzymał temperaturę. Czapka - w stanie idealnie takim, w jakim ją tu włożyłem rano. Sam się teraz przeklinam w myślach, że nawet mi przez głowę nie przeszło, żeby ją założyć.

 Karteczka od 'jakiegoś blondyna' - jeszcze nie zgubiona. Rozwijam ją, analizuję zawartość. Po chwili namysłu wyciągam telefon i zaczynam wstukiwać cyferki.


 Huk. 

 Budzę się z przerażeniem, bo dzwoniący telefon wrzeszczy mi prosto do ucha.

 Panika, temperatura wciąż w okolicach czterdziestu stopni, głowa mi pęka. Rzucam źródłem hałasu, byle dalej od siebie.

 W ostatniej chwili trzeźwieje mi umysł, podnoszę się więc szybko i dopadam do telefonu. Zdążam tylko zobaczyć, że dzwoni mama, i połączenie się urywa.

 Brawo, Leon, genialnie jak zawsze.

 Zerwałem się na nogi zbyt gwałtownie, więc mam mroczki przed oczami. I mimo że nie mam na to najmniejszej ochoty, oddzwaniam od razu. Tak mi się przynajmniej wydaje.

 Trzy sygnały. Siadam na podłodze, bo w głowie mi huczy. Kolejne dwa nieznośne piknięcia.

 - Halo? - słyszę w końcu, chociaż 'słyszę', biorąc pod uwagę mój aktualny stan, to za dużo powiedziane.

 - Halo, eee, dzwoniłaś, mamo.

 - Um, chyba pomylił pan numery.




mitch is back, woooo!

aka trochę mi to zajęło i mocno, mocno was za to przepraszam! każdy komentarz dawał mi wielkiego kopa, żeby się w końcu zebrać, ale szkoła + trochę złego samopoczucia + świąteczny zamęt zrobiły swoje

nie wiem, czy nie zdarzyło mi się przez przypadek trochę wypaść z pisaniowej wprawy, ale mam nadzieję, że jakoś da się ten rozdział przeżyć

pozdrawiam i czekam na wasze opinie, o ile ktoś to jeszcze chce czytać :)



You've reached the end of published parts.

⏰ Last updated: Dec 27, 2017 ⏰

Add this story to your Library to get notified about new parts!

unsweetened coffeWhere stories live. Discover now